Dec 27, 2013

ŚWIĘTY SHERLOCK



Święta. Jest parę lektur, do których, z jakichś mniej czy bardziej oczywistych powodów, lubię wracać w tym okresie. Klub Pickwicka. Czarodziejska góra. Dziwne losy Jane Eyre. Od siódmej rano. W tym roku są to przygody Sherlocka Holmesa.
Czytam wersję totalno-Kindlową, czyli THE COMPLETE SHERLOCK HOLMES. Cztery powieści i pięćdziesiąt sześć opowiadań o morderstwach, zbrodni i mrocznych tajemnicach.
Idealna świąteczna lektura.
Świat Sherlocka wydaje się tak niewinny w porównaniu z naszym.
Jego „potworne zbrodnie” są zabawami w piaskownicy nikczemności, kryminalne intrygi mają wdzięk starych koronek, a indywidualizm i przebiegłość opisanych tam typów spod ciemnej gwiazdy, przynosi wiarę w człowieka jako jednostkę. W przeciwieństwie do kompletnie zdehumanizowanej zbrodni masowej i bezimiennej, do których zdążyliśmy przywyknąć w ciągu stu lat, jakie minęły od czasu, gdy sześćdziesięcioletni Holmes zajął się hodowlą pszczół.
Tak, stanowczo dobrze mi robi czytanie Przygód Sherlocka Holmesa.
Niesie wiarę w Człowieka, równie fantastyczną jak wiara w Świętego Mikołaja. Ale co mi tam! Pozwólmy sobie choć na chwilę uwierzyć, że na Boże Narodzenie świat jest biały pod śniegową poduszką, wszędzie słychać dzwoneczki rozpędzonych sań, niektórzy ludzie są wprawdzie Niegrzeczni albo nawet całkiem Źli i ci nie dostają fajnych prezentów (co na pewno sprawi, że poprawią się w następnym roku), ale większość ludzi jest Dobra.
Przenieśmy się w okutane mgłą, pełne bosonogich i bezdomnych wyrostków ulice dziewiętnastowiecznego Londynu, i do mieszkania przy Baker Street 221B, gdzie pewien długonosy mężczyzna dla zabicia dręczącego go poczucia ennui na przemian to gra na skrzypcach, to robi sobie zastrzyk kokainy, to samą siłą dedukcji rozwiązuje najbardziej zagmatwane zagadki – a poczujemy taki spokój… i wiarę w porządek świata, jakich nie czuliśmy od czasów dzieciństwa.

Dec 22, 2013

BLADYM ŚWITEM PISANE

ŚWIT

ptaki
przedzierają niebo
na wąskie wstążki
brzęczce nieprzyjemnie na wietrze
ich ostre dziobyprują nieboskłon
z góry do dołu
systematycznie
raz koło razu

balon mojej głowy
skołatanej
szybuje niebezpiecznie wysoko
zbyt blisko
pikujących ostrzy

nie lubię tej pory przygotowań
to świt
który mnie obnaży
i zostawi nagą
ich dziobom


Dec 15, 2013

ŹLE, CZYLI DOBRZE

 

“Atlas chmur” w wersji filmowej.

Powszechna opinia - nic specjalnego. I zgadzam się z nią. Nie będę bawić się w zgadywanki, co i dlaczego nie wyszło. Ani wymądrzać się, co można było zrobić lepiej. Albo twierdzić, że takiego Dzieła nie da się przetłumaczyć na język filmowy. Nie o tym chciałam.
Chciałam natomiast podzielić się refleksją pt. Porcja literackiego pesymizmu a światło filmowej nadziei.
To podstawowa różnica w tym wypadku między książką a jej filmową adaptacją - nadanie sensu bezsensownym ludzkim działaniom i osłodzenie ponurej wizji autora polewką wiary, nadziei i miłości.
Dlaczego tak jest, że filmy dążą na ogół do happy endu, często ostrożnego, jak tutaj, ale przynajmniej nie zamykającego furtki do Lepszego Jutra? Czy ludzie kręcący filmy czują się bardziej odpowiedzialni za dusze (i samopoczucie) oglądających i nie chcą ich do końca zniechęcać ponurą wizją? Czy wymuszają to sami widzowie - po prostu nie chodzą do kina na “smutasy” (no, chyba że zapewniają im innego rodzaju atrakcje, jak strach czy zastępcze wyładowanie agresji).
Myślę że raczej to ostatnie. Autor może sobie nabazgrać, co tam chce, i nawet ktoś może mu jego ponuractwa wydać, ale kino, przez koszty, jakie produkcja generuje, musi być rozrywką masową, a więc przyciągać tłumy.
A tłumy nie chcą złych zakończeń, nie dlatego, że większość z nas, ludzi, to osobniki dobre, szlachetne i optymistyczne. Ale dlatego, że w kinie tłumy poszukują odskoczni od szarej, pełnej niesprawiedliwości, pozbawionej sensu i, co za tym idzie, nadziei rzeczywistości. Ludzie nie chcą oglądać swojego zmęczonego odbicia, pragną bajek - niektórzy mrocznych, inni śmiesznych, ale bajek.
Filmy niszowe, tanie, lokalne produkcje, które łamią te schematy, tylko potwierdzają regułę. Wydałeś kupę szmalu na kasowych aktorów, spektakularne plenery i niezwykłe efekty - nie poskąp hollywoodzkiej słodkiej posypki, bo kasa ci się nie zwróci.
Zostaw choć małe, otwarte okienko: jest do dupy, ale kiedyś może będzie jednak lepiej?...

To śmieszne, ale czasem też tak myślę albo chcę myśleć.
Wiem, że nie warto robić tego czy śmego, bo i tak świata się nie poprawi; na przykład namawiać ludzi, żeby nie jedli mięsa - bo co taka kropelka znaczy wobec oceanu mięsożerstwa? A potem słyszę z ekranu:
Czymże jest ocean, jeśli nie zbiorem pojedynczych kropli?
I zaczynam myśleć: a może?… a jednak?… warto?

I jeszcze jedno - jeśli naprawdę tacy jesteśmy, że wolimy szczęśliwe, naiwne i nadające życiu sens zakończenia od ponurych, cynicznych i bezsensownych, czyli takich, jakie przynosi prawdziwe życie - to może jednak
w gruncie rzeczy
nie jesteśmy
tacy
źli?…

A może bez tej wbudowanej difoltowo wiary w cuda wszyscy popełnialiby samobójstwa i natura musiała jakoś ten systemowy problem załatać. Zafundowała więc nam schizofrenię - lubimy zabijać, ale na ekranie wolimy oglądać niewinne jagniątka, kwiatki i uśmiechnięte dzieci.
I to nic nie znaczy.



Dec 10, 2013

CZYTAT O CZYTANIU

David Mitchell, Atlas chmur, str.377:
“Matka zwykła mówić, że uciec można tylko do następnej książki. No więc nie, Mamusiu, nie całkiem. Twoje ulubione sagi o pucybutach, milionerach i złamanych sercach, dużą czcionką, słabiutko chroniły cię przed nieszczęściami, miotanymi w twoją stronę jak piłeczki tenisowe z wyrzutni życia. Prawda, że słabo? Ale owszem, Mamo, masz poniekąd rację. Książki nie dają prawdziwej ucieczki, ale mogą powstrzymać umysł, zanim sam siebie rozdrapie do krwi.”

Kolejny przyczynek do mojego zbioru, pt. Ucieczki w słowa. Ostatnio mam wrażenie, że w każdej książce, po którą sięgam, coś na temat jest; no, w prawie każdej.

Wyznanie osobiste - kiedyś słowa były dla mnie mocniejszą tarczą osłaniającą przed wszystkim, na co nie chciałam patrzeć, o czym nie chciałam myśleć, co chciałam jak najszybciej zapomnieć. Nie do końca, oczywiście, ale do momentu, w którym myśl o tej rzeczy boli, ale nie tym strasznym, bezpośrednim bólem, tu i teraz, a tylko przygłuszonym bębnieniem odległych tam-tamów cierpienia, jak po zażyciu mocnego środka przeciwbólowego. Każdy ma chyba taką granicę. Trzeba po prostu odczekać aż neurony zrobią coś tam ze sobą, co zwykle robią po określonym czasie i, voila!, ból boli, ale jakoś tam mętnie i jakby przez szybę. I właśnie do tego służą (czasem) książki - żeby zająć umysł czymś innym niż “rozdrapywaniem ran” czy samobiczowaniem.
Tylko że, jak już wspomniałam, z wiekiem jakoś coraz trudniej wciągnąć się w cokolwiek. Jakbyśmy już trochę siedzieli na stołeczku z boku sali i częściej obserwowali niż brali udział. Coraz trudniej mi skupić emocjonalną uwagę na rzeczach, zdarzeniach, ludziach. Coraz więcej książek odkładam nie doczytawszy do końca - kiedyś rzecz absolutnie nie do pomyślenia.
Narkotyk, zbyt często używany(?), przestaje działać?…
Ale pocieszające jest to, że gdy człowiek w końcu przycupnie sobie z boku głównego nurtu życia, to zapewne rzadziej będzie przez niego kotłowany, mniej często oberwie jakimś konarem, co go prąd niesie, w łeb czy w brzuch, mniej ran w życiowej walce odniesie, więc i mniej pocieszenia/zapomnienia będzie mu trzeba.

Tak się sama po głowie głaszczę pocieszająco.

Dec 8, 2013

OD CHMURY DO CHMURY SKOJARZEŃ




W jednym z wywiadów David Mitchell wyznał, że tytuł “Atlas Chmur” zapożyczył od japońskiego kompozytora Toshi Ichiyanagi (pierwszego męża Yoko Ono), który tak nazwał któryś ze swoich utworów.

To poniekąd symptomatyczne - “Atlas chmur” jest zlepkiem różnych odniesień, cytatów, zapożyczeń. Czasem bardziej bezpośrednich, czasem tylko echem ech, z którego być może sam autor nie zdaje sobie sprawy. Wszyscy jesteśmy wielkimi śmietnikami, do których zostały wrzucone tysiące historii, obrazów, myśli i uczuć, całe dziedzictwo kultury i historii, przemielone i zmieszane z naszymi osobistymi doświadczeniami, i zniekształcone w krzywych zwierciadłach naszych niedoskonałych umysłów i zawodnej pamięci. Mitchell z tej niejednorodnej gliny lepi swój chmurny kolaż i, żeby nie wyglądał na przypadkowy zlepek, nadaje mu bardzo precyzyjną formę. Też nic nowego pod słońcem, powieść szkatułkowa, w której jedna historia zawiera się w drugiej i do niej prowadzi. Podobno bezpośrednią inspiracją formalną jest wydana w 1979 r. powieść “If on a winter's night a traveler” (Se una notte d'inverno un viaggiatore) włoskiego pisarza Italo Calvino. Nie wiem, nie czytałam. Oryginalnym pomysłem Mitchella jest zastosowanie w ramach jednej wyrafinowanej formy drugiej - “lustrzanego odbicia”, ponieważ od połowy wątki powracają, by domknąć się w odwróconej kolejności.

Sześć różnych historii, ułożonych chronologicznie (a w drugiej części anty-chronologicznie) ma nas przekonać, że ludzie, ze swoją żądzą władzy za wszelką cenę, pazernością i okrucieństwem, nie zmieniają się wcale. Zmianie ulegają wyłącznie dekoracje, w jakich ich dramaty są odgrywane. Sam autor mówi o tym tak:
“Literally all of the main characters, except one, are reincarnations of the same soul in different bodies throughout the novel identified by a birthmark...that's just a symbol really of the universality of human nature. The title itself "Cloud Atlas," the cloud refers to the ever changing manifestations of the Atlas, which is the fixed human nature which is always thus and ever shall be. So the book's theme is predacity, the way individuals prey on individuals, groups on groups, nations on nations, tribes on tribes. So I just take this theme and in a sense reincarnate that theme in another context…” (Bookclub - BBC Radio 4, 2007)

Wątki:
Adama Ewinga Dziennik Pacyficzny
Listy z Zedelghem
Okresy Półtrwania. Pierwsza zagadka Luisy Rey
Upiorna udręka Timothy’ego Cavendisha
Antyfona Sonmi-451
Bród Sloshy i wszystko co potem

To jakby sześć osobnych powieści i sześć różnych stylów literackich, które zabierają nas w rozciągniętą w czasie i przestrzeni podróż - od wysp na Pacyfiku w roku 1850, poprzez Europę lat międzywojennych, lata siedemdziesiąte w Kaliforni, czasy nam współczesne - Wielka Brytania, i dwa wątki futurystyczne - korporacyjna Korea, oraz Hawaje - świat po końcu świata.

To chyba najlepszy moment, żeby wspomnieć niezwykłą pracę, jaką wykonała tłumaczka Atlasu - Justyna Gardzińska. Każdy z wątków przetłumaczony jest wzorowo; język zmienia się nie do poznania i doskonale oddaje słownictwo, frazę i niezwykłe bogactwo oryginału. Praca wyjątkowo trudna, ponieważ Mitchell bawi się słowem, igra z angielskim dziewiętnastowiecznym i  współczesnym, naśladuje różne style literackie, a także tworzy dwie odmiany angielskiego przyszłości… Atlas słów i pojęć zanurzony w metafizycznej mgiełce i z poprawką na indywidualne cechy poszczególnych postaci… Translatorskie piekło i powód do dumy - przekład najwyższego słownego lotu. Gratulacje!

Asocjacje literackie:
Kiedy przeczytałam kilka pierwszych stron, natychmiast pomyślałam sobie: O, “Bakunowy Faktor” Johna Bartha. Ta sama rubaszność i oceaniczność, ten język przaśny a dosadny, te żałosne peregrynancje głównej, dość przeciętnej postaci… Fatalistyczne pogodzenie z nieprawdopodobnymi zakrętasami losu, dziecięca naiwność w doborze najgorszych z możliwych przyjaciół. Podobieństw wiele, choć i różnic dużo pomiędzy Poetą Lauretem wyruszającym do amerykańskiej Ziemi Obiecanej na przełomie XVII i XVIII wieku, a prostodusznym notariuszem z Kaliforni wyruszającym w sprawach spadkowych ku kolejnym “ziemiom obiecanym”, czyli wszędzie tam, gdzie trzeba kogoś słabszego złupić, by samemu dobrze się obłowić.

Wątek drugi natychmiast przeniósł mnie w nastroje z “Doktora Faustusa” Tomasza Manna. Poźniej przeczytałam w Wikipedii, że postaci wielkiego kompozytora i jego asystenta wzorowane są na Fredericku Deliusie i Ericu Fenby’m. Nie ma tu oddania duszy diabłu za geniusz muzyczny, ale oddanie się duchem i (w zasadzie) ciałem syfilistycznemu (jak u Manna) i apodyktycznemu starcowi i całej jego dość dziwacznej rodzinie. Rzecz o utracie duszy (i życia) na ołtarzu sztuki. Rezultat: Sekstet “Atlas chmur”.

Okresy Półtrwania to natychmiastowe skojarzenie z Jane Fondą, a także wszystkim amerykańskimi filmami, gdzie samotna kobieta (np. Julia Roberts w “Raporcie Pelikana”), walczy ze skorumpowanym światem wielkich korporacji sterujących pozornie demokratycznym amerykańskim państwem. Oryginałów literackich - np. Johna Grishama - nie czytałam, bo jakoś ten dział literatury (jak dotąd) mnie nie wciągnął, ale na odległość podziwiam ich kunszt i zmyślność (a także komercyjny sukces).

Upiorna udręka Timothy’ego Cavendisha jest bardziej złożonym tworem (a może po prostu nie przeczytałam książki, która bardziej bezpośrednio skojarzyłaby mi się z tym wątkiem). Ze względu na wisielcze poczucie humoru to chyba mój ulubiony wątek. I jedyny kończący się happy endem (chyba że za happy end uznamy zakończenie podróży Adama Ewinga). Od momentu, gdy pechowy wydawca kiepskiej literatury trafia do Domu Spokojnej Starości i zostaje tam uwięziony, represje, którym jest poddawany, przynoszą nieuchronnie skojarzenie z “Lotem nad kukułczym gniazdem” Kena Keseya. Tylko że 66-letniemu Thimothy’emu i paru jego kolegom tetrykom udaje się, w przeciwieństwie do McMurphiego, przechytrzyć system i uciec na wolność. Ot, taka sobie, podnosząca na duchu bajeczka.  Bez morału, ale dająca do myślenia.

Dwa wątki futurystyczne (a zwłaszcza pierwszy z nich -  o Somni, klonie pracującym w spotworniałym punkcie FastFoodowym), zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Sugestywny obraz tych przyszłych światów i ich nieuchronność, jeśli pomyślimy o kierunku, w jakim wszyscy krok po kroku podążamy, wciąga i poraża.

Zamiast zakończenia:
“Atlas chmur” - 535 stron fascynującej lektury. Barokowość, postmodernizm i fantasy w jednym, jeśli ktoś lubi etykiety (te wybrałam jak najbardziej arbitralnie, każdy może sobie dolepić swoje).
Na pewno GODNE PRZECZYTANIA.

Dec 6, 2013

RYBI KRÓL

(...)
 RYBAK:
O, bierze! Proszę o absolutną ciszę!... Zdaje się, że to wyjątkowo duży okaz... Bardzo duży... Czy ktoś z państwa mógłby mi potrzymać podbierak? Dziękuję panu! Mam nadzieję, że linka wytrzyma... Angielska, kupiłem ją tydzień temu. Sprzedawca zapewniał mnie, że... O, Boże!

SYREN (wynurzając się do połowy z wody):
- Ręke pan dawaj i ciągnij!

RYBAK upuszcza wędkę.

SYREN (łapiąc się za ucho):
- Au! Uważaj pan, ucho mi rozerwiesz!

RYBAK:
- Przepraszam najmocniej, nie wiedziałem, że tu ktoś pływa...

SYREN:
- A szkoda. Sie ostry sprzęt posiada, sie uważa troszkie! Jak ja teraz w lewo bende skręcał, co? Wszystkie mnie sie ultradźwięki od czoła odbijom, kurka fa! No, ciągnij pan, byle z wyczuciem!

RYBAK bardzo niechętnie zbliża się do ociekającego wodą, potężnie umięśnionego SYRENA. Może zniechęcają go długie, o podejrzanie zielonkawym kolorze włosy pełne zaplątanych wodorostów, a może zdecydowanie prostackie zachowanie typa z haczykiem jego najlepszej wędki wbitym w lewą małżowinę. W końcu jednak dobre wychowanie bierze górę i RYBAK podaje facetowi pomocną dłoń. Przez chwilę trwa szamotanina, która ostatecznie kończy się sukcesem - SYREN zostaje wyciągnięty na brzeg.

RYBAK (widząc długi, pokryty srebrną łuską ogon):
- Jezus Maria...

SYREN:
- Na wieki wieków amen. Strasznieś sie pan religijny zrobił.

RYBAK:
- Co... co to jest?!

SYREN:
- Ogonaś pan nie widział?

RYBAK:
- Nie... To znaczy... widziałem, ale nie taki... Nie taki...

SYREN (patrząc na swój ogon z ukontentowaniem):
- Elegancki, co?

RYBAK:
- Du... duży.

SYREN:
- Pare kilo bendzie, sie wie!

RYBAK:
- Sie wie... To znaczy, niewątpliwie...

SYREN:
- Sweterka byś pan podrzucił! Cholerny ziąb, po nerach ciągnie... Jeszcze jakie świństwo złapie.

RYBAK:
- Ja... jakie świństwo?

SYREN:
- Normalne. Wirusowe.

RYBAK:
- Wirusowe?

SYREN:
- Co sie tak dziwi? No wirus, wirus! Normalnie sie wżera taki jeden z drugim i szkodzi. AIDS i tak dalej... Niby uczony człek, a wirusa nie widział, bąbel mu w skrzele!

RYBAK:
- Widziałem!... To znaczy, nie widziałem...

SYREN:
- Oj, a mnie sie widzi, że coś pan kręcisz! Nieładnie, robaczku, nieładnie!

RYBAK:
- Zapewniam pana, że nie miałem takiego zamiaru. Jestem po prostu trochę... zaskoczony tą niezwykłą, sam pan chyba przyzna, sytuacją...

SYREN (przerywa gwałtownie):
- Sytuacją? Jaką sytuacją, co? Ja po grzeczności, z kulturom, a pan mi tu z jakąś sytuacją, za przeproszeniem! Nie spodziewałem sie tego po panu...

RYBAK:
- Pan mnie musiał źle zrozumieć... Chciałem tylko...

SYREN (znów przerywając):
- Niczego nie musiałem, zapamiętaj pan sobie!

RYBAK:
- Jeśli uraziłem pana w jakikolwiek sposób, przepraszam! Zapewniam, że nie miałem najmniejszego zamiaru...

SYREN (z nagłym łkaniem):
- Wiesz, gdzie ja mam twój zamiar, wiesz?!

RYBAK:
- Przepraszam...

SYREN:
- W bąblu pławnym mam! I nie myśl sobie, że jak masz dwa krzywe kulasy zamiast jednego eleganckiego ogona, to zaraz możesz pomiatać porządnym syrenem!

RYBAK:
- Pan mnie zdumiewa, proszę pana! Do tego stopnia, że doprawdy nie wiem, co powiedzieć, a to mi się, muszę przyznać, bardzo rzadko zdarza... Pańska bezczelność, chamstwo, pańskie nagłe łzy i w końcu ten ogon... Jestem skonfudowany, proszę pana. Tak, skonfudowany!

SYREN:
- A ja przeciwnie wprost, że tak powiem.

RYBAK:
- To znaczy?

SYREN:
- Sam siebie sie pan zapytaj! Noc po nocy wyczekuje, wzdycham, noc po nocy gardło dre, a ten mi tu o jakichś kontuzjach. I nawet w sweterek nie owinie, ość mu kuc!

RYBAK:
- Sweterek owszem, jak najbardziej... Zaraz zdejmę. Gdyby to tylko o sweterek chodziło. Ale pan jeszcze coś o gardle napomknął, czyżbym się przesłyszał?

SYREN:
- A jakże, napomnkąłem.

RYBAK:
- Niestety szalika nie posiadam. Chyba że pan gardło podkoszulkiem owinie...

SYREN:
- Daj pan spokój z tem striptizem! Na gardło jak na razie sie nie uskarżam, nie. Na co inne sie uskarżam. Na ludzkom niewdzięczność mianowicie!

RYBAK:
- Czy ma pan na myśli kogoś konkretnego?

SYREN:
- A mam, mam jak najbardziej. Dla kogo ja całe noce smętnie zawodziłem, no, dla kogo?

RYBAK:
- Pan za... zawodził?

SYREN:
- A zawodziłem. Jak najbardziej zawodziłem. I co?

RYBAK:
- I co?

SYREN:
- To ja sie pytam i co.

RYBAK:
- A ja co mam robić?

SYREN:
- Rób pan, co chcesz. Teraz to i tak wszystko jedno...

RYBAK:
- Gdybym mógł poznać przyczynę pańskiego pesymizmu, być może...

SYREN:
- Pan jesteś przyczyną.

RYBAK:
- Ja?

SYREN:
- A niby dla kogo ten mój piękny śpiew?

RYBAK:
- A więc to pan śpiewał? Ale w jakim celu... To znaczy... ja nic nie rozumiem!

SYREN (spuszczając głowę):
- Uwieść chciałem.

RYBAK:
- Uwieść?

SYREN:
- Tak, uwieść. Nie słyszał pan, że syreny uwodzom? Śpiewem sie znaczy.

RYBAK:
- Słyszałem. Ale mimo to... Uwieść pan chciał... Mnie?

SYREN:
- A pana, pana! Co sie pan tak dziwisz!

RYBAK (ostrożnie):
- Pan, o ile się nie mylę, jest... samcem?...

SYREN:
- Tylko bez takich, wypraszam sobie!

RYBAK (odsuwając sięnieco):
- Ja wszystko rozumiem... Ale, wie pan, chyba mnie pan wziął za kogo innego...

SYREN:
- Innego? Pewnie, że bym wolał innego, ale w tej głuszy to i pan obleci!

RYBAK (dotknięty do żywego):
- Oblecę? To bardzo uprzejme z pańskiej strony...

SYREN:
- Co sie tak nadął, ropuch jeden? Wrażliwy jaki!... Obleci, znaczy obleci. A pan myślałeś, żeś miss Pojezierza i Mazur z tym otłuszczonym kołdunem i małymi oczkami, co?

RYBAK:
- Wypraszam sobie!

SYREN (śpiewa):
Raz sie żaba, łysa,stara,
Bardzo czymś zdenerwowała.
Gały wyszły jej z orbity -
Już nie skusi sodomity, hej!

(...)

Dec 2, 2013

RZECZ O POŚLIZGACH - AKOMPANIATOR



Spóźnione wyznania:
Akompaniator wyznaje miłość artystce operowej po trzydziestu latach znajomości. Te zapiski o sztuce w warszawskim Teatrze Syrena powstają po czterech latach od premiery. Ale zarówno uczucie, jak i wrażenia artystyczne nie muszą się zestarzeć; niektóre dojrzewają latami jak wino dobrego gatunku.

Spektakl w Syrenie ma wyraźnie wszelkie cechy spektaklu “dojrzałego”, uleżanego. Wszystkie szczegóły dopracowane, niuanse rozegrane z prawdziwą znajomością rzeczy, pauzy na śmiechy widowni wplecione bezszwowo w kanwę opowieści. Choć podobno nie jest grany często, przynajmniej na deskach teatru, w którym powstał.

Anna Śleszyńska ma głos i potrafi go przekonująco wykorzystać, tworząc wiarygodną postać nie najmłodszej śpiewaczki o niezbyt udanej karierze i po niezbyt udanych wielu miłosnych związkach.
Partneruje jej Jan Jankowski, zmieniony dzięki charakteryzacji w nieatrakcyjnego, a dzięki grze w pokręconego psychicznie mężczyznę w wieku średnim, tajemnie od lat zakochanego w divie.

Reżyser, Grzegorz Chrapkiewicz, zaproponował konwencję komedii, ocierającej się z jednej strony o farsę, a z drugiej o dramat psychologiczny. Dość dziwne to połączenie, choć przeważająca otoczka zabawowa dość łatwo pozwala przełknąć gorzką pigułkę ludzkiego nieszczęścia.
Nie jestem pewna, czy pokazanie tych postaci w cudzysłowie i wyciąganie każdego słownego dowcipu na pierwszy plan pomaga dramatowi czy mu przeszkadza. Innymi słowy, czy w samym materiale literackim autorstwa Anny Burzyńskiej, jest miejsce na głębszą zadumę nad ludzkim losem czy nie.
Wydaje mi się, że raczej to drugie i że para doświadczonych aktorów wyciągnęła z tego tekstu wszystko, co tylko się dało, by wieczór dla widzów minął z jak największym pożytkiem. Jeśli nie intelektualnym to rozrywkowym. Rozrywka jest na znakomitym poziomie, z mijającymi minutami fabuła coraz bardziej nas zaskakuje, a postaci odjeżdżają w surrealizm, zręcznie prześlizgując się przez pułapki nieprawdopodobieństwa i balansując tuż na granicy niewiarygodności, a widownia śmieje się szczerze i często.  

Warto szczególnie przyjrzeć się grze Jana Jankowskiego, który stworzył swojego akompaniatora bardzo precyzyjnie i świadomie. Postać ewoluuje wraz z rozwojem wydarzeń i wszystkie zmiany - nawet te od skrajności w skrajność - dzieją się w ramach jednego i tego samego portretu psychologicznego, rysowanego wprawdzie dość grubą kreską, ale bardzo konsekwentnie. Akompaniator w sztuce kilkakrotnie zaskakuje nas odsłaniając zupełnie nowe oblicze, by w końcu zatoczyć koło i powrócić do punktu wyjścia. Ale teraz widzimy go już zupełnie inaczej, dzięki dość przerażającej wiedzy, jaką na jego temat zdobyliśmy.
Śpiewaczka też jest postacią znacznie bardziej złożoną, niż mogłoby się zdawać na początku, a jej życie to w zasadzie pasmo klęsk - zawodowych i osobistych.
Sztuka skonstruowana jest jednak tak, że nie współczujemy tym postaciom, ale przynajmniej przyglądamy się ich relacji z prawdziwym zainteresowaniem.

Reasumując:
Jeśli ktoś ma ochotę poślizgać się po powierzchni rzeczy dość przerażających i dobrze przy tym ubawić - szczerze i serdecznie spektakl ten polecam.

Nov 29, 2013

ZAPCHAJDZIURA Z RÓŻĄ W TLE

Tytuł szczery do bólu. Zwaliło się mnóstwo spraw, rzeczy do załatwienia wyskakują jedna za drugą z szuflady, okulary się pocą, wiatr świszcze koło uszu - tak pędzę.
Robak sumienia podgryza jednak systematycznie i trzeba czymś go spacyfikować. Jest kilka rzeczy na rzeczy, ale wymagają dłuższej przerwy w czasoprzestrzeni, żeby rzetelnie się nad nimi pochylić.
Sięgam więc w głąb biurka i wyciągam coś... Taniec badylarzy?... Czy ktoś jeszcze tak mówi?... I dlaczego tańczą?... Czytam, widzę te szklane domy z marzenia, te błyszczące samochody, te rauty podmiejskie i nas maluczkich, szarych, bidniutkich przyciskających twarze do zapoconej szyby... Uczucie wciąż żywe i świeże, choć róże z tamtych szklarni dawno już zwiędły. Niech więc będzie - Taniec badylarzy.


TANIEC BADYLARZY

stałem przed szybą cieplarni
oparłem o nią ręce
trzasnęło
we mnie coś
skurwiele mają tyle pieniędzy
tyle pachnących pieniędzy
i tyle jesiennych róż

na szyjach noszą wieńce
z tych róż a z tych pieniędzy
skręcają pety
boże skręcają pety z róż

a potem maszerują
w orszakach uroczystych
rzędami i w lakierkach
z żonami w bombonierkach

zefirek lekki muska ich tyły wypieszczone
gdy przykucają
chyłkiem
zlizując z róż swych kurz

o zmierzchu odjeżdżają w błyszczących kabrioletach
w ukłonach i mankietach
zmywają się
bo cóż

stałem przed szybą cieplarni
trzasnęło we mnie coś
skurwiele mają tyle
pieniędzy
tyle pachnących pieniędzy
i tyle jesiennych
róż



Nov 22, 2013

CZYTAT TYGODNIA - A.MUNRO A BAJOLANDIA


“Lubiła wracać do książek. Na okrągło czytała Braci Karamazow, Młyn nad Flossą, Skrzydła gołębicy i Czarodziejską górę. Brała którąś z nich, by przypomnieć sobie tylko jeden fragment, lecz nie mogła się oderwać aż do ostatniej strony. Czytywała też powieści współczesne. Zawsze tylko beletrystykę. Potrafiła dowodzić, i to niekoniecznie żartem, że odskocznią od czytania jest dla niej rzeczywistość. Nie odwrotnie.”
Alice Munro, opowiadanie “Wolne rodniki”

Zorientowałam się, że przez te zapiski przeplata się parę stałych tematów. Jednym z nich jest książkowa narkomania czy eskapizm, jak kto woli. Jedna z bohaterek Munro posunęła się w nim widać aż tak daleko, że to życie stało się przerywnikiem w czytaniu, a nie odwrotnie.
Co przypomina mi jedno z opowiadań w mojej własnej (sorry) “Książce dla Klementyny” - “Dziura do Bajolandii” (i naaaaprawdę nie porównuję się w żadnym stopniu do tegorocznej Noblistki :). Mama tytułowej bohaterki tak bardzo ucieka od nieciekawej, a nawet przykrej rzeczywistości (Tata pewnego dnia pojechał “w delegację” i już nie wrócił), że dosłownie “roztapia się w książkach”. Najpierw coraz trudniej się z nią porozumieć, aż w końcu znika zupełnie, a na oparciu fotela zostają tylko jej okulary i ostatnio czytana książka.
Od niezbyt rozgarniętego Krasnala Klementyna dowiaduje się, że Mama na stałe przeprowadziła się do Bajolandii.

Bajolandie są różne, tak jak różni się pisarstwo A.Munro od bazgraniny M.Szajer. Ale fakt jest faktem - my, Czytacze, lubimy w nich przebywać bardziej, niż może powinniśmy.

Nov 20, 2013

ZBYT WIELE SZCZĘŚCIA?



Do laureatów Literackiej Nagrody Nobla podchodzę z zasady nieufnie - o ile sama ich wcześniej nie odkryłam. Nie pędzę do najbliższej księgarni, żeby nagle wykupić wszystkie książki autora, którego dotąd nie znałam, i nie zaczynam się nim zachwycać. Taki gremialny pęd raczej odstrasza mnie, niż zachęca. Wolę chadzać, tam, gdzie nikt nie chadza. Choć to w zasadzie głupie. Przecież warto wiedzieć, co inni czytają i cenią.
Mnie się chyba w tym wszystkim czka z jednej strony komuną (mam uraz do imprez masowych), a z drugiej konsupcyjnym kapitałem (tłumny pęd do tego, co najlepiej “się sprzedaje”). Ot, śmieszna schizofrenia człowieka rozkraczonego między dwoma epokami.

Alice Munro do poczytania dostałam od przyjaciółki - ech, te przyjaciółki, dbają, jak widać, o mój rozwój duchowy i kulturę osobistą!
Opowiadania oczywiście; tytuł zbioru “Zbyt wiele szczęścia”. Książka rzetelnie gruba (takie lubię), papier pachnie ładnie, pani Alice też ładnie uśmiecha się ze zdjęcia na skrzydełku - początek obiecujący. Otwieram, czytam… Jedno opowiadanie, drugie, trzecie.
Nie będę Was dłużej trzymać w napięciu… to małe-wielkie majstersztyki. Bardzo oryginalnym głosem pisane, bardzo wciągające. Świat opisywany detalicznie, a jednoczeście syntetycznie. Opowieści często  obejmują prawie całe życie bohatera, jakby próbując je uporządkować według jakiegoś pokrętnego algorytmu, do którego czytelnik nie ma w zasadzie dostępu. W tej magicznej stylistyce niejednoznaczności odpowiedzi jednoznaczne nigdy nie padają. Albo czasem padają. A nawet kilka różnych. Jednocześnie.

Opowieści są mroczne czy o mrok się ocierające, ale z drugiej strony niewymuszona codzienność tego mroku sprawia, że nie jest nam straszny. Że przeżywamy go wraz z bohaterem jako Doświadczenie cenne dla niego i dla nas samych, nic więcej, nic mniej.

Odkładam książkę z wrażeniem, że napisała ją wielka pisarka, mistrzyni słowa i nastroju; prawdziwa koronczarka snująca swoje magiczne wątki i prowadząca czytelnika do miejsc, w które sam by nigdy nie trafił.
Ale czy stanie na mojej półce z ulubionymi książkami?
Raczej nie. Porusza mój umysł, wzbudza mój podziw, ale...

Nie znaczy to, że za jakiś czas nie sięgnę po nią znowu - w końcu, jak sama Munro uczy w swoich opowiadaniach, najbardziej niespodziewani bywamy dla siebie samych.

Nov 18, 2013

MASŁOWSKA VIA GLIŃSKA





Wczoraj byłam, dziś przetrawiam.
Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku, sztuka w reżyserii Agnieszki Glińskiej, Teatr Studio. Dramat Doroty Masłowskiej, parokrotnie już wystawiany. Żadnej z poprzednich inscenizacji nie widziałam, również nie znam wersji radiowej zrobionej przez Glińską w 2009 r. Od razu przyznam - do Masłowskiej podchodzę jak pies w wrażliwym nosem powinien podchodzić do jeża. Nie moja bajka. I żeby nie było nieporozumień - to raczej ja jestem literackim dziwakiem, nie ona. Kogo jeszcze dziś obchodzą teksty, które obchodzą mnie? Nikogo. A Masłowska płynie z życiem, jest tu i teraz, aktualna, realna aż do bólu.
Zawierzyłam jednak rekomendacji przyjaciółki, która była na premierze i powiedziała z pełnym przekonaniem: “Będzie ci się podobać”. I miała całkowitą rację. Siedziałam całkowicie pochłonięta dramatem ludzi odbywającym się na moich oczach, o dwa kroki ode mnie. Było to fascynujące i straszne, i strasznie śmieszne. Bez tej ogromnej dawki humoru opowieść byłaby nie do strawienia, przynajmniej dla mnie. Ten wielokrotnie omawiany, wyklinany czy apoteozowany język Masłowskiej nie był tylko banalnym nośnikiem żartu słownego, ale bytem samym w sobie, czymś, co budowało bohaterów i ich żałosny dramat na równi z grą aktorską i zamysłem inscenizacyjnym. Nie dziwię się zupełnie Glińskiej, że kiedyś zrobiła z tego słuchowisko.
Ale ten spektakl to coś znacznie więcej niż słowa. Typowy dla teatru język symbolu czy umowności (żeby nie latać za wysoko) bardzo przydał się tekstowi, dodając całej banalno-głupiej (gdyby odedrzeć ją z wszystkich dodatków) historii dodatkowy, znacznie głębszy wymiar. I oto na naszych oczach rozgrywa się prawdziwa Tragedia. Jej poszczególne elementy to Głupota, Banał, Zakłamanie i dominująca Samotność. Fakt, że niektóre role męskie grają kobiety i na odwrót, jest zabiegiem, który od razu nam mówi, że to nie Big Brother, czyli czyste podglądactwo kaszanki życia (czyli to, o co Masłowską, jak widać niesłusznie, zawsze podejrzewałam). Już pierwsza scena buduje dystans i ustawia nawias: jakby ze slapstickowej komedii wprost wyjęta - para mały i duży policjant; duży to kobieta w kozaczkach (bardzo zgrabne nogi nota bene), grana przez mężczyznę. A mały to wąsata i baczkowata, jak z policyjnych seriali lat siedemdziesiątych, kobieta. Te zamiany ról podkreślają żałosną śmieszność codzienności i groteskowość pospolitości.

"Jest to najbardziej ponura rzecz jaką napisałam i chyba najpoważniejsza, niezależnie od tego, że jest całkiem śmieszna" - mówiła Masłowska. - "Jest o dwojgu młodych ludzi, którzy wpychają się kierowcom do samochodów, twierdząc że są bardzo biednymi Rumunami mówiącymi po polsku. Pierwsza część tekstu to ich amok i maligna, druga to nagłe przebudzenie gdzieś w środku Polski, nagła samotność, obcość i rozpoczynająca się między nimi psychiczna walka na śmierć i życie." ("Didaskalia" 2006, nr 72)

Jeśli komuś Masłowska nie leży, sztukę warto obejrzeć chociażby dla gry aktorskiej. Zna ko mi ta. Postaci wyjęte prosto z brukowej codzienności, a przy tym w jakiś magiczny sposób ciągnące za sobą metafizyczny cień. Nie wiem kogo mam chwalić najbardziej. Głównego bohatera, Parcha, czyli Marcina Januszkiewicza, który uniósł na swych barkach wysoką wieżę z setek talerzy poustawianych jeden na drugim i balansował nimi z niewiarygodną wręcz zręcznością? Ta nieudolna metafora miała wyrazić mój podziw dla wielowymiarowości jego tak płaskiej, mogłoby się z pozoru wydawać, postaci. Gra aktorzynę serialowego, który posunął się o krok za daleko na jednej z imprezek, pewnie nie po raz pierwszy, ale tym razem życie z niego zakpiło przenosząc go w rejony, z których może nie być powrotu. Wiele scen gra bardzo organicznie, wcielając się w nieprzewidywalnego w swych humorach bandytę, sentymentalnego czarodzieja, skacowanego aktora przerażonego utratą pracy i nie mogącego odżałować straconych na haju 5 tysięcy. Ale czasem dystansuje się sam do siebie i wygłasza teksty jakby spoza, jakby był obserwatorem, a nie uczestnikiem tragifarsy, w którą się zaplątał… I nie ma w tym żadnej sztuczności, żadnego zgrzytu. Myślę, że tu należy się ukłon reżyserce za tak umiejętne wycieniowanie postaci.

A może Agnieszkę Pawełkiewicz? - za rolę Dżiny, tak prawdziwą, że można ją łyżkami jeść i do serca przytulić z jej całą głupotą, zagubieniem, dziecinną emocjonalnością i traumą. Te zmiany nastrojów, ta bezbronność, nawet brzmienie głosu… Te srebrne szpilki i mazanie długopisem po nogach. I ta pustka - w niej, za nią i przed nią. Niesamowite.

Czy wreszcie Monikę Krzywkowską za jej różne Tak Różne wcielenia (ta pijana, zdradzana przez męża zadbana pięćdziesięciolatka to majstersztyk, a zakłamany, żałosny Kierowca - aż trudno uwierzyć, że to ta sama kobieta!).
Długo nie zapomnę tych postaci na miarę, - a co mi tam, strzelę z grubej rury! - Tarantino. Ktoś przyrównywał te kreacje do postaci kina włoskiego, ale tam wieje mi zawsze jakimś emocjonalnym uproszczeniem, sentymentalizmem, łzawością. A tu mamy ostrze brzytwy i nie ma przebacz. I dużo czarnego humoru.

Nic dodać, nic ująć. Najlepiej zobaczyć.

Nov 13, 2013

MILNE A PIĘKNA PŁEĆ

A.A.Milne. Kubuś Puchatek, oczywiście, ale oczywiście nie tylko. Nie wiem, ile tego jest dostępne po polsku, ale pisał i opublikował mnóstwo: sztuki, eseje, opowiadania, autobiografię, poezje, utwory pacyfistyczne i parę powieści. Trochę tego przeczytałam, przyznam się, w swoim Kindlowym zapamiętaniu. W retrospekcji jego pisarstwo to jak puch z puchatkowego nosa: lekkie, wlatuje jednym uchem i wylatuje drugim… Niewiele z tego pamiętam.
Natomiast powieść Two People (“Dwoje ludzi”) utknęła dziwnie mocno w mojej głowie i pamięci. Może dlatego, że budzi we mnie zdecydowanie mieszane uczucia. Tym bardziej, że jest w pewnym sensie autobiograficzna, więc to, co mniej w niej zniesmaczyło, jest rzeczywiście niesmaczne… (a co mnie rozśmieszyło, jest rzeczywiście śmieszne).
Opowiada w typowy dla Milnego, sarkastyczno-humorystyczny sposób o losie angielskiego dżentelmena, który nagle odkrywa, że jest bardzo popularnym pisarzem, i o jego małżeństwie z uroczą, dużo młodszą od niego istotką płci przeciwnej, Sylwią (wzorowaną ponoć we wszystkim, oprócz oszałamiającej urody, na postaci jego żony, Daphne Milne).
Właśnie ten wątek małżeński budzi moje mieszane uczucia, mówiąc delikatnie. W fejsbukowych przepychankach ostatnio było dużo materiału “feministycznego” - polecam zwłaszcza błyskotliwe rozważania Jossa Whedona przed, zdaje się, genderowym lunchem   (?...) - MakeEqualityReality:
http://www.upworthy.com/a-room-full-of-feminists-just-applauded-a-guy-who-attacked-feminists-wait-for-it-re2-7a?g=2&c=upw1
Sorry, za ten nieprzyzwoicie długi link, ale zanim krótszy znajdę, to owce trzeba będzie już z hali zganiać do zagrody.
Jest jak najbardziej na miejscu w tych wokółliterackich rozważaniach, bo Joss, jak to pisarz z obsesją na punkcie machania piórem, podszedł do tematu od strony… słowotwórczej. Baaardzo zabawne i niegłupie.
Ale wracając do Dwojga Ludzi Milnego - powieść napisana w 1931… Może to tłumaczy protekcjonalno-faudalny stosunek AAM do żony? Choć wtedy, zdaje się, już inne wiatry wiały, zwłaszcza w kręgach ludzi jako tako wykształconych i w świecie bywałych. Milne na tym tle wydaje się jak facet w za małym metalowym hełmie wciśniętym na twardy łeb. A zdawałoby się przecież, że to człowiek o szerokich horyzontach myślowych.
Cała książka jest peanem na temat męskiej inteligencji (tzn. własnej inteligencji autora) oraz kobiecego, eterycznego piękna (niestety pozbawionego inteligencji). Węzeł gordyjski, który autor próbuje rozwiązać na kartach swego dzieła, to jak sprawić, by dwie istoty tak Różne przebrnęły Wspólnie przez kilkadziesiąt lat małżeństwa.
Milne znajduje kilka szalup ratunkowych, wykorzystując z niewątpliwym wdziękiem i humorystycznym efektem, autoironię:
żona jest może niezbyt błyskotliwa, ale za to posiada głęboką, wrodzoną “mądrość” i instynkt (których on, powieściowy Reginald, nie posiada za grosz)
sic! Sylwia jest świetna we wszystkich fizycznych aktywnościach (tenis, prowadzenie samochodu), a on jest w nich beznadziejny - tu Milne łamie znane nam stereotypy męsko-damskie
żona ma zdolności praktyczno-menadżerskie - sprawne zarządza domem i pracującymi ludźmi, tak że Reginald nie ma świętego pojęcia, biedaczek, skąd się biorą przełożone lawendą, coraz to nowe chusteczki w jego szufladzie, jak tylko jakąś zużyje, ani koks w piwnicy na węgiel, ani ogrodnik w jego ogrodzie
w Londynie okazuje się, że ta wiejska gąska zdumiewająco łatwo nawiązuje kontakty z modną socjetą i świetnie radzi sobie bez Reginalda
Tak więc autor przyznaje, że żona ma wiele zalet, których on nie posiada, ale wciąż wyraża się o niej protekcjonalnie (choć z uczuciem), w tonie właściciela chwalącego zalety swego psa (ten jego węch… wiecie… ja nigdy nie mógłbym wyczuć kiełbasy z odległości 300 jardów).
Nie będę się więcej nad tym rozwodzić, powiedzmy, że można to potraktować jako ciekawostkę kulturowo-historyczną i nie znęcać się więcej nad A.A.Milne’m.
Nie mogę sobie tylko darować przytoczenia kuriozalnego zakończenia tej książki (happy end, nie martwcie się, very happy end, indeed).
Zakochani małżonkowie wrócili już na swe wiejskie pielesze i, pogodzeni, przeprowadzają taką oto rozmowę w łóżku:

“Jesteś jedyną osobą na świecie, która nie wie, jaka jest piękna.
A ty jesteś jesteś jedynym człowiekiem, który wie - szepnęła Sylwia.
(Tu następuje zawoalowana scena miłosna w stylu):
(…) Patrzeć na prawdziwe piękno, wielbić je, dawać wyraz swojemu uwielbieniu, czy można sobie wyobrazić wspanialszą ekstazę?
(Po czym, chyba bez papieroska, odbywa się ciąg dalszy werbalnych czułości):
REGINALD (który przekroczył czterdziestkę, gdy tymczasem jego żona ma niewiele ponad dwadzieścia lat):
(…) liczy się tylko teraz.
Co będzie, jak będę stara?
Nie wiem, Sylwio. Ale czy ty się możesz zestarzeć?
Postaram się tego nie robić. Będę odsuwała od siebie starość możliwie jak najdłużej. I nie bierz mi za złe, że wydam ci się czasem przez to niemądra.
(…)
Czy mogę tu zostać? (wtedy małżonkowie mieli oczywiście osobne sypialnie). Jesteś najpiękniejsza.
Zostań tak.
Bądź zawsze piękna, Sylwio.
Postaram się, mój miły. Chyba tylko po to istnieję.”


No comments.

Nov 7, 2013

PRZERAŻAJĄCE ODKRYCIE

Dzień za dniem coraz krótszy. Nie tylko dlatego, że idzie zima i coraz większe kawałki dnia  pożera - na razie z oddali - swoimi białymi zębiskami.
Mam coraz mocniejsze przekonanie, że czas naprawdę się kurczy. Kto może udowodnić, że tak nie jest?… Ileż dawniej ludzie tego czasu mieli - właściwie nie wiedzieli, co z nim robić, jak i czym go zabić. Zabijać czas?!... Boże, to pokurczone maleństwo?
Wiem, wiem, to podobno efekt naszego szybkiego stylu życia i nadmiaru bodźców, ale gdyby rzeczywiście, przypuśćmy, czas płynął szybciej niż jakieś sto lat temu, to czy ktoś byłby w stanie to naukowo stwierdzić, potwierdzić lub temu zaprzeczyć?
Kiedyś z wielką przyjemnością wczytywałam się w rozważania Manna nad kapryśną i względną naturą czasu; w pewnym stopniu jego Czarodziejska Góra jest powieścią o czasie. Ale teraz zaczynam myśleć, że to nie względność psychologiczna, a jak najbardziej realne kurczenie się sekund, skracanie minut i przyśpieszone karłowacenie godzin.
Jak dużo czasu musiał mieć sam Mann, żeby tę Czarodziejską Górę (nie wspominając już o Buddebrookach, Doktorze Faustusie i paru innych drobiazgach) napisać? A przy tym był takim pedantem, i tak każdą trywialną chwilę w swoim życiu celebrował, a potem jeszcze przelewał ją drobiazgowo na papier. Weźmy pierwszy lepszy zapis z jego Dzienników, naprawdę przypadkowy, o proszę:
“Czwartek, dnia 26 IX 1918
Pogodny, jesienny dzień
(Mann z uporem meteorologa zawsze notował stan pogody) Wstałem wcześnie (to też jego stała fraza) i poszedłem na spacer do Kurgarten. Z przejęciem pisałem o polowaniu na zająca, które doprowadziłem do końca. Podczas wyjścia w południe spotkałem dzieciątko (tzn. jego własne dziecko, już nie pamiętam które; w tamtych czasach rodzice, a zwłaszcza ojcowie “widywali” swoje potomstwo od czasu do czasu), było ubrane w jedwabie i w alei towarzyszyły mu obie siostry (czyli dwie inne córki Manna - Erika i Monika) i bona. Miały złożyć wizytę u Luli. W tramwaju, do którego wsiadłem z Eriką, spotkaliśmy Katię (czyli żonę Manna, widać wielki pisarz też się z nią czasem “widywał”) i jechaliśmy razem aż do Isarthorplatz, gdzie się rozstaliśmy. Odebrałem wygrawerowaną obrożę Bauszana, po czym wróciłem do domu. W alei spotkałem psa i usiadłszy na ławce założyłem mu nową uprząż, po czym przeszedłem się z nim jeszcze pół godziny po parku. - Stan Katii został już rozpoznany przez Faltina, ale upłynęło już zbyt wiele czasu i niepotrzebne było tyle zmartwień, skoro ma zapaść decyzja o usunięciu płodu (znamienne dla Manna: to zdanie o aborcji żony wtrącone od niechcenia między obrożę psa a lekturę Tołstoja). Po obiedzie przeczytałem Iwana Iljicza. Po odpoczynku w łóżku wypiłem herbatę samotnie, bo K. była Arcisstrasse, i przyjąłem wizytę porucznika Herzfelda, który chodził o kuli.”
I tak dalej i tym podobnie, każdy dzień opisany z tą samą przyprawiającą o mdłości pedanterią i małostkowością wielkiego człowieka.
Ale dajmy spokój jego egotyzmowi (choć przyznam, że gdy pierwszy raz przebrnęłam przez jego dzienniki, to zaczęłam się zastanawiać, jak tak bardzo mogłam kiedykolwiek cenić książki tak małego człowieka - ale to temat na inną rozprawkę).
Wróćmy do jego CZASU - skąd go miał na to wszystko; przejażdżki tramwajem numer siedem, obrożę psa, kupowanie kwiatów za 12 marek, korespondencję, spacery, teatr, spotkania towarzyskie, lekturę, pisanie monumentalnych dzieł i drobiazgową rekapitulację każdego dnia w swoich Dziennikach?
Nie może być innej odpowiedzi niż ta: CZAS OBECNIE PŁYNIE ZNACZNIE PRĘDZEJ, a my nic o tym nie wiemy.
Jak tak dalej pójdzie nasze prawnuki będą być może między swoimi narodzinami a śmiercią miały czas na powiedzenie jedynie:
Dzień dobry.
Do widzenia.

Nov 4, 2013

CO MA FREUD DO AKROPOLU?

Jeszcze przez chwilę przy Herbercie się pokręcę. W rozdziale "Duszyczka" relacjonuje opowieść Freuda o jego pierwszej wizycie w Atenach i dziwnych, sprzecznych i częściowo niezrozumiałych reakcjach na bezpośrenie obcowanie z dziełami sztuki.
Herbert ma swoje przemyślenia na ten temat:
"Jest dobrym prawem arcydzieł, że burzą naszą zarozumiałą pewność i że kwestionują naszą ważność. Zabierały one część mojej rzeczywistości, nakazywały milczenie, zaprzestanie mysiej krzątaniny wokół spraw nieważnych i głupich. Nie pozwalały także, "ażebym - jak mówi święty Tomasz More - kłopotał się zbyt wiele wokół tego panoszącego się czegoś, które nazywa się ja.""
Z.Herbert "Labirynt nad morzem"

A ja bym powiedziała, że to po prostu jedna z bardziej szacownych i satysfakcjonujących odmian joyful lobotomy.

Oct 29, 2013

Z.HERBERT O PORAŻKACH OPISYWACTWA

“Pokusa opisywania i porażki opisywactwa. Nie udało mi się nawet wyrazić kształtu i koloru oliwki. (…)
Opisać jeden stok góry: u spodu srebrna poszarpana zieleń krzewów. Trzy domy. Winnica przypominająca wydłużone, niskie altany. Z wierzchu zieleń przyprószona z dodatkiem błękitu, ale między szpalerami winorośli jest zimny, szafirowy chłód. Mały prostokąt bardzo dźwięcznego brązu, jaki mają jesienią liście grabu. Wreszcie wyżej łuszczący się kamień i rzadkie trawy.
Chciałem opisać.”
Zbigniew Herbert “Labirynt nad morzem”

Wiem, pisanie o Herbercie, cytowanie Herberta i podpieranie się nim stało się tak banalne, że niemal niesmaczne. Każda ciocia-klocia, egzaltowana pani nauczycielka polskiego, każdy recytator z bożej łaski znają jego wiersze na pamięć i klepią je mniej czy bardziej bezrozumnie jak pacierze. Których sens dawno zaginął w niekończących się powtórzeniach.

Ponieważ nie znoszę tłumów i kolejek, zatrzymuję się najczęściej przy najmniej obleganych okienkach. U Herberta są to jego relacje z podróży do odległych miejsc i czasów, a przede wszystkim  “Barbarzyńca w ogrodzie”, czyli moja pierwsza i największa miłość, wyczytana wte i we wte, poraniona ołówkowymi pokreśleniami i, wstyd przyznać, zagięciami rogów. Wszystkie te brutalnie ślady świadczą o namiętnym stosunku do książki - nie ma miłości, która nie zostawia śladu. Śladu nie zostawia tylko obojętność.

Cytat pochodzi z “Labiryntu nad morzem”. Do zbioru esejów doskonałych brakuje mi nieco tonu osobistego; relacji tu i teraz, postaci samego podróżnika, która w “Barbarzyńcę” wpleciona była w sposób dyskretnie doskonały. Nie żeby zniknął całkowicie, ale najmocniej w pamięć i wyobraźnię zapadają mi właśnie takie kawałki, jak ten zacytowany - o beznadziejnej nieadekwatności opisu i przeżycia, nawet tak statycznego, jakim jest widok. Nawet tak pojedynczego i skończonego jak drzewo oliwki.

Albo opis podróży autora rozklekotaną motorówką na wyspę Delos w burzliwą pogodę - w towarzystwie kilku turystów różnych nacji plus majtka w postaci wiekowego staruszka, który “usiłował małym czerpakiem wylać wodę”. ”Doświadczenie trudności tej podróży wydawało mi się konieczne dla zrozumienia niektórych fragmentów Odysei.”

Takie obrazy są niby wykrzykniki na tle równych linijek rozważań historyczno-artystycznych. Albo, żeby być bliżej świata opisywanego przez Herberta - jak strzeliste cyprysy przerywające monotonię winnic rozłożonych na łagodnych wzgórzach. Jedne i drugie stanowią integralną część herbertowskiego krajobrazu. Tego czegoś, czego zawsze staram się dopatrzeć w czasie moich podróży jego śladami. Zwykle z dość marnym skutkiem. Nie mam jego oka, wrażliwości, wiedzy, czasu i staję niema w miejscach, gdzie on był tak wylewny.
Ale to dygresja.

Pocieszające jest to, że nawet jeśli nie ma się wiary jak Herbert w doskonałość opisu, a nawet nie w jego doskonałość - w ułomne podobieństwo do złożoności oryginału; to jednak literatura udowadnia, i sam Herbert także, że kalekie opisy poruszają struny, które jeszcze długo wydają dźwięki w umysłach czytelników - może fałszywe i pokraczne, może tworzą w nich kakofonię obrazów, skojarzeń i informacji; ale niewątpliwie poruszają umysł, wyobraźnię i serce.

Odbrązawianiu Herberta - który sam na pewno nigdy nie chciał stać na pomniku i którego cechą wyróżniającą było zawsze wyszukiwanie związku pomiędzy Historią i Sztuką a rzeczami małymi, codziennymi, czasem trywialnymi - niech posłużą jeszcze takie banalno-groteskowe informacje, które wyczytałam w Wikipedii:

“W czasie okupacji pracował m.in. jako karmiciel wszy zdrowych w produkującym szczepionki przeciwtyfusowe Instytucie prof. Rudolfa Weigla (…)
Od stycznia do lipca 1952 był płatnym krwiodawcą.”

Oct 24, 2013

CO ZROBIĆ Z PAWIEM?

ROZMÓWKI LITERACKIE
(III - ORCHIDEA)

oscarze wilde
oskarżam cię o radość
rozmach i fantazję
a przede wszystkim
o bezprzykładną lekkomyślność i wiarę
w różne bzdury
wyssane
z twego dobrze wymytego 
a jakże
i pełnego finezji
paluszka

dlaczego nie bałeś się
oskarze wilde
każdego nadchodzącego dnia
nie wstawałeś razem z nami o świcie
by gromadzić
w pocie czoła
pomnażać
miałeś czelność żarty stroić
kokietować kaprysić
orchidea wpięta
w klapę twego fraka
paliła nasze oczy
swą bezwstydną nagością

śmiałeś się
z nas
pogardzałeś
nami

za to skazują cię
na złamanie
przez krzyż i jaja
amen

Oct 22, 2013

CZYTAT TYGODNIA: BOLESNA METODA ZAPOMINANIA wg. T.PARSONSA

“Trzeba pamiętać to, co złe. To jedyny sposób, żeby przetrwać, pomyślał. Jedyny sposób, żeby iść naprzód. Nie pamiętać o dobrych chwilach. Wyprzeć się ich. Zapomnieć. Tylko tak można sobie z tym poradzić. W ten sposób można dalej żyć. (…)
Pamiętać to, co złe.”
Parsons, Moja ulubiona żona

Można i tak. Wypalić za sobą trawy, drzewa, ziemię. W gniewie szukać siły, żeby posuwać się do przodu. Metodą karnaka wsypać sobie pieprz do oka i skupić się na bólu, nie rozpamiętywaniu: i co gdyby, ale przecież, a jednak, a może.
Jeśli nie potrafimy zapomnieć, lepiej pamiętajmy, to co najgorsze.
Można i tak.

Oct 19, 2013

COŚ JAKBY NIE TAK



EDUKACJA

coraz lepiej
nie ma się co oszukiwać
jest coraz lepiej
rośnie się tyje tężeje
już wszystkiego się próbowało
wszystko poznane choćby po łebkach
byłe
sklasyfikowane
odtrąbione
niestraszne
techniki bez tajemnic
zagrania rozegrane do końca
świat u stóp

chce się wyć

Oct 17, 2013

JOYFUL LOBOTOMY


W tej właśnie chwili, w wielu miejscach na Ziemi, ktoś jest torturowany, jakaś kobieta jest gwałcona, jakieś niemowlę wyrzucane do śmietnika, a małe dziecko bite do nieprzytomności przez własnych rodziców. Toczą się bezsensowne wojny, dzieją jatki, w imię honoru, zemsty i czegoś tam jeszcze trwa zabijanie, męczenie, poniżanie, odczłowieczanie. Już nie wspominając o zwierzętach - kopanych, zarzynanych, zamęczanych na śmierć dla zabawy lub dobra nauki, zabijanych masowo, na setki koszmarnych sposobów i zjadanych.
Brutalność świata, brutalność ludzi, którzy jak na razie niewiele się wznieśli nad brutalność natury, a czasem dzięki sprytowi, potrafili ją wręcz setki razy przewyższyć, jest obezwładniająca.
Nie można by praktycznie egzystować, gdyby człowiek miał o tym myśleć. Można z tym walczyć, ale tylko nieliczni są w stanie unieść ciężar walki, której końca nie widać, a skutki są tak minimalne, że praktycznie nieistniejące.

Nauczyliśmy się żyć, odcinając dużą część własnego mózgu i własnych uczuć. Oglądamy komedie, wylegujemy na plaży, uprawiamy seks, czytamy książki i dyskutujemy o nich, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Rodzimy dzieci i cieszymy się, patrząc jak rosną.

Nazywam to na prywatny użytek “joyful lobotomy”.
Operacja nie jest tak bolesna, jakby się mogło wydawać.
No i da się z tym żyć.
Tak jakby.

Oct 14, 2013

CZYTAT TYGODNIA - E.M.FORSTER O NICNIEROBIENIU


"- Let me see, Mr.Vyse, I forget, what is your profession?
- I have no profession - said Cecil. - It is another example of my decadence. My attitude - quite an indefensible one - is that so long as I'm not trouble to any one I have a right to do as I like. I know I ought be getting money out of people, or devoting myself to things I don't care a straw about, but somehow, I've not be able to begin."

Zgadzam się, praca jest stanowczo przereklamowana. Dziś jeszcze bardziej niż za czasów Forstera. Wprawdzie esteta Cecil Vyse nie jest ulubioną postacią autora "POKOJU Z WIDOKIEM" i jeśli czyjeś poglądy w tej książce są odbiciem poglądów Forstera, to zdecydowanie, niekonwencjonalne jak na owe czasy, przekonania wolnomyśliciela Georga Emersona - jednak on sam miał to niewątpliwe szczęście, że w wieku ośmiu lat odziedziczył  po swojej ciotecznej babce ładny kapitalik 8000 funtów (jak to ktoś wyliczył sprytnie w roku 2013 byłoby to 753 240 funtów), który to "was enough to live on and enabled him to become a writer".

Z drugiej strony napisał tylko sześć powieści. Może gdyby jak inni autorzy, musiał "zarabiać piórem", byłoby ich znacznie więcej? Czy przypadkiem te 8000 funtów babci Marianny nie pozbawiło nas, Czytaczy, wielu czytaczych rozkoszy?

A może, gdyby tych pieniędzy nie odziedziczył, przygnieciony ciężarem obowiązków, sponiewierany i upokorzony biedą, w ogóle nie napisałby żadnej?

Nigdy się tego nie dowiemy. Nie mamy na to żadnych widoków.


Oct 12, 2013

SZTUKA PRECYZYJNEGO CHYBIANIA

Strzelał do tarczy
za młodu nieomylnie trafiał w cel
ale życie nauczyło go precyzyjnego chybiania
w imię celów pozatarczowych

(Antoni Marianowicz, Szpilki, 1976r)


Oct 9, 2013

ESKAPIZM CONTRA ULEWANKI

Ucieczki w słowa. Wszyscy, którzy czytamy, znamy to aż nadto dobrze. Chowanie się za papierowym murem, słowno-dymne zasłony, które tak naprawdę nie zasłaniają niczego. Zagłuszanie własnych myśli cudzymi, zastępowanie rzeczywistości rzeczywistością urojoną.
I te bolesne powroty, te świty, gdy budzimy się z piekącymi oczyma i bólem głowy, dokładnie w tym samym miejscu naszego życia, w jakim je zostawiliśmy.
Jako narkotyk książki sprawiają się średnio. Choć może nieco lepiej od samych narkotyków.
Ale jest jeszcze jedno zjawisko z pogranicza literatury i amatorskiej psychologii. Zamiast zalewania się do nieprzytomności cudzymi słowami, możemy je wylewać z siebie. Czasem pomaga. A czasem nie.

zdaje się że stoję w miejscu
z którego nie widać już innych miejsc
ani podobnych
ani jeszcze gorszych

musiałam bardzo zgrzeszyć
w poprzednim wcieleniu
skoro stoję tutaj

jestem bardzo zmartwiona
tym swoim stanem
i staniem
żadnych perspektyw
tylko kiepski widok
na brak dalszych stanowisk

nie mam armii do dowodzenia
ani królestwa
tylko to miejsce
puste
które właściwie na nic
nie jest mi potrzebne

Oct 6, 2013

SEKSMISJA LITERACKA

Właśnie postanowiłam przeprowadzić PB (czyli Poważne Badanie) z dziedziny literaturo- i ludzio-znawstwa ogólnego. Badanie jest dobrowolne, choć mimowolne, a być może nawet nielegalne. Chodzi mianowicie o seks, a konkretnie, czy słowo seks wpływa na po-czytalność w Błogosferze. Sorki.
Żeby Wam jednak jakoś wynagrodzić tę małą manipulkę, no i żeby utrzymać wysoki poziom literacki tychże zapisków, zamieszczę tu bardzo pouczający wiersz egzystencjalny w ramach dzisiejszego Czytatu Dnia:

"Tylko tyle
wiedział motylek
że żyje chwilę
to znaczy ile?
myślał motylek
i pożył tyle"

Jeśli ktoś wie, kto jest autorem tego Utworu, niech się, proszę, podzieli swoją wiedzą, bo ja nie wiem, a chciałabym!
Ahoj.

Oct 5, 2013

DOLNOBAWARSKIE DELIBERACJE


ROZMÓWKI LITERACKIE
(II - BĘBEN)

zaczynam cię wreszcie rozumieć
herr Munchhausen
skoro te krwawe opowiastki
gruba mamka szeptała ci do ucha
wstrzykując z białej i zwiesistej piersi
zdrowe niemieckie mleko
do twego bękarciego dzioba
a twoje wątłe ciało
nie stanęło na wysokości zadania
nie uniosłeś ciężaru germańskiej krzepy
jaką chciano ci wpoić
i zostałeś malarzem
pokojowym
pokojowym czy to nie żałosne

za to duch twój Munchhausen
o ale za to duch twój
aż po brzegi wypełnił się pianą
owej mleczno-piwnej fermentacji
i wzdął się twój narodowy bęben

i zagrałeś Munchhausen oj zagrałeś
potężnie
twoje narodowe pierdnięcie
zasmrodziło cały świat
na długo
proszę państwa do gazu
zaszwargotałeś
i był to ciężki
dolnobawarski
dowcip
którego nie przeżyło
kilkanaście milionów ludzi
albo coś koło tego

Oct 3, 2013

O PŁOMYKU, KTÓRY LEKKO PRZYGASŁ

Jak wiadomo, namiętny i niepohamowany Czytacz chce czytać, gdzie popadnie. Najchętniej nosiłby swoją Czytaczą bibliotekę zawsze przy sobie. Kilka tysięcy egzemplarzy, bagatela.
I nagle, proszę państwa...

Nasz Czytacz spotyka innego Czytacza w kolejce SKM relacji Warszawa Śródmieście - Miedzeszyn, i widzi go wpatrzonego w jakieś fikuśne urządzenie, którego ekran zapełniony jest od góry do dołu czcionką Times New Roman, size 12... Książka Dygitalno-Mobilna, cud techniki i ucieleśnienie sekretnych marzeń Czytacza!

Czytacz zagaduje uprzejmie, Czytacz dowiaduje się co i jak, Czytacz pędzi do domu, do komputera, jazda po internecie, parę setek dolarów z karty kredytowej, kilka dni niecierpliwego oczekiwania i nareszcie płomyczek KINDLE rozbłyskuje w spoconych z przejęcia dłoniach Czytacza!
Och, czyż jeszcze coś może równać się z tymi pierwszymi doznaniami?... Z całym światem książek, który otwiera się tak łatwo, na jedno skinienie, na parę cyferek spisanych z błyszczącego prostokącika napisem MasterCard...

Oczy naszego Czytacza mogą spocząć wreszcie na tak długo poszukiwanych Pozycjach jak:
- “Memoir of Jane Austen” autorstwa jej bratanka,  Jamesa Edwarda Austen-Leigha…
- “The Greengage Summer”, jedną z ulubionych książek dzieciństwa (w zakopiańskiej bibliotece występowała pod niezbyt udanym tytułem “Inspektorze, na pomoc”), której na próżno przez lata szukałam; a także inne książki Godden Rummer…
- pozapuchatkowe utwory A.A.Milnego...
i wiele, wiele innych.

Czytacz w tym Czytaczym Eldorado, na nomen omen Amazonie, odkrywa całe szafy biblioteczne, zapełnione Dziełami Zebranymi!… The Complete Works of the Brontë Family... Jane Austen: The Complete Collection (With Active Table of Contents)... The Collected Works of Frances Hodgson Burnett: 35 Books and Short Stories in One Volume (Unexpurgated Edition)… The Essential Works of E. Nesbit… i muchos muchos more… do ściągnięcia za 00 bazantów!

Romans Czytacza trwa; gorące, kradzione, pełne namiętności chwile dosłownie wszędzie: we wspomnianej już SKMce, w windzie, na parkingu i, wstyd się przyznać, w toalecie (ale nie publicznej, dzięki bogu). Czytacz czyta Kindla, nosi go w torebce, sypia z nim regularnie. Czytacz go kocha.

A potem, jak to z namiętnościami bywa, płomyczek zaczyna przygasać, spotkania robią się coraz rzadsze i mniej emocjonujące, i człowiek zaczyna się zastanawiać: “Co ja takiego w nim właściwie widziałam?”

Teraz, dwa lata i dwa Kindle później (uwaga, informacja handlowa o bardzo niebezpiecznej treści: bez gadania i fochów dwa zepsute przez Czytacza, najwyraźniej do cna wyczytane Urządzenia, Amazon wymienił na nowe), łapię się na tym, że mój Kindle leży samotny i nieczytany w jakimś kącie, a ja po staremu przerzucam kartki kolejnej poczciwej, papierowej książki.

Może rzeczywiście do podtrzymania ognia, papier nadaje się najlepiej?


Oct 1, 2013

ZAMIAST PRZEDMOWY

Na ile sposobów można zestawić ze sobą 32 litery? Odpowiedź matematycznie nieprawdziwa: nieskończenie wiele. To pocieszające dla każdego autora. Tylko jak odkryć, które zestawienia liter, w jakim porządku poukładane, poruszą kogoś oprócz nas samych?
Podpatrujemy tych, którym się udało, czytamy ich od deski do deski, w te i we wte, i nie jesteśmy wcale dzięki temu mądrzejsi.
Czasem coś komuś podbierzemy, lekko zmienimy i podamy z nowymi przyprawami. To się nazywa literackie odniesienie i od razu ustawia nas wśród elitarnej i kulturalnej trzódki (tu lekki ukłon w stronę pana Kiplinga z jego bajeczkami).

A propos:

ROZMÓWKI LITERACKIE
(I - PRZEDPOKÓJ)

Janie Kubusiu
co za pech doprawdy
że skończyłeś się
w tak niesmaczny sposób
pawiu o kształtnych łydkach
i z nieszczęsną sondą
w swej łatwopalnej ozdobie
jakże to tak
co z naszymi umowami
z julią i panią warens
co z niewinną prostotą
oświeconej edukacji
na trawie
nie umiałeś uratować niczego
twój rozum przyćmiły szepty nieprzyjaciół
ściany co miały uszy
i chichot w twojej głowie
z marzenia byłeś
z serca tkliwego
z łez niemęskich serdecznych
wykończyła cię sentymentalny lokaju
rzeczywistość urojona
pięć niewiniątek oddałeś
lwom na pożarcie
bez zmrużenia powiek
a uciekłeś w obłęd
gdy nikt cię nie gonił