Jun 26, 2014

MISS MAIER - MISS POPPINS - MISS TRAVERS



Te trzy panie łączy sieć subtelnych zależności - choć jedna z nich jest postacią fikcyjną, a dwie pozostałe nigdy się nie spotkały.
Vivien Maier na pewno słyszała o sławnej brytyjskiej autorce, P.L.Travers, tym bardziej, że w rodzinach, w których służyła jako niania, nazywano ją Mary Poppins. Ale pani Travers na pewno o Vivien nie słyszała. Ponieważ świat usłyszał o niej dopiero niedawno, w roku 2009, czyli po jej śmierci. A Mary Poppins? - o niej słyszeli niemal wszyscy. Osóbka o bardzo stanowczym charakterze i poglądach; nieco surowa i wymagająca, bardzo praktyczna i umiejąca znaleźć wyjście z każdej sytuacji. Bardzo dobre mniemanie o samej sobie, choć ani dzieci Banksów, ani sami Banksowie niewiele znali faktów na temat jej życia. Ot, przyleciała na swojej parasolce z papuzią główką ze wschodnim wiatrem. Zupełnie jak Vivien, która pytana o to, czy była tam lub tam, albo czy widziała to czy tamto, odpowiadała zwykle z tajemniczym uśmiechem  “Maybe”. Vivien Maier jak Mary Poppins sama tworzyła swoją przeszłość - konfabulując, przekręcając fakty i udzielając na swój temat bardzo skąpych informacji. S u g e r o w a ł a  za to wiele. Otaczał ją nimb tajemnicy - a w oczach jej dziecięcych podopiecznych - magia czarów.
- What role will you play?
- I’ll be a Mystery Woman - odpowiadała, gdy bawili się w odgrywanie różnych historii.
Z Miss Maier nie było żartów, ale czuło się, że jest kimś, kimś niezwykłym. I rzeczywiście była kimś niezwykłym, ale nie w ten sposób jak przypuszczali ci, którzy ją znali i dla których pracowała. Miss Maier robiła zdjęcia. Tysiące, setki tysięcy fotografii, które znaleźli łowcy skarbów po otwarciu kontenerów z jej dobytkiem (jeszcze za jej życia), za które nie mogła już opłacać miesięcznej ceny wynajmu.
Niania geniuszem ulicznej fotografii?… To nie przesada, zwłaszcza jeśli obejrzy się oryginały filmów. Do aparatu, jaki używała, ładowało się film 12 klatkowy. To nie były czasy dygitalowej rozrzutności. A opiekunka do dzieci nigdy nie opływała w dostatki. A teraz przyjrzyjmy się kolejnym 12 zdjęciom… Jedno po drugim - każde majstersztyk - doskonale skomponowane, fascynujące treścią, emocjonalne. No i oczywiście - sugestywne, sugerujące coś więcej niż tylko to, co na nich widać. 



Maier większość swoich fotografii widziała tylko raz - przez obiektyw aparatu. Bardzo niewiele zostało wywołanych - prawdopodobnie z braku pieniędzy. No i nie pokazywała ich nikomu.  Przez kilka lat była opiekunką dzieci kobiety, którą pracowała jako edytor fotografii w jednym z poczytnych amerykańskich pism. Kobieta nie miała pojęcia, jak znakomite zdjęcia robi jej własna niania! A niania zdjęcia robiła codziennie - w sumie szacuje się, że jest ich ok.150 tysięcy.



Vivian Maier nigdy nie wyszła za mąż. Podobnie jak M.Poppins i P.L.Travers. Jej francuska babka, Eugeni, urodziła jej matkę, Marię, gdy miała 16 lat. Zostawiła na wsi, w górskiej dolinie, nieślubne dziecko i wyjechała do Ameryki, gdzie całe życie przepracowała jako kucharka. Córka, gdy dorosła, też popłynęła przez Atlantyk do NY, by zostać służącą. Nigdy nie spotkała się z matką, choć mieszkały w tym samym mieście. Z kolei jej córka, Vivien, trzecia z kolei z kobiet na służbie u innych, wypełniając formularze paszportowe w roku 1959 napisała, że oboje rodzice nie żyją  - choć żyli jeszcze przez kolejne 10 lat. Po prostu wykreśliła ich ze swojego życia.
Vivien urodziła się w NY w roku 1926, choć uparcie twierdziła, że urodziła się we Francji. Nie miała własnych dzieci, więc zarabiała na życie zajmując się cudzymi. Zupełnie jak Mary Poppins, do której upodabniał ją nie tylko zawód, trudny charakter, nimb tajemnicy, ale i charakterystyczny zadarty nos oraz słabość do kapeluszy.



Pisarka Helen Lyndon Goff (pisząca pod pseudonimem P.L.Travers) w wieku 40 lat, kierując się radą astrologa, zaadaptowała chłopca, Camillusa Hona. Też więc wychowywała nie swoje dziecko. 




Od własnego trudnego dzieciństwa, na które kładł się cień nieudacznictwa ojca-alkoholika, próbowała odciąć się wyjeżdżając z Australii w roku 1924 (mając 25 lat). Ale to, że na pseudonim pisarski wybrała imię ojca, Travers, i że pan Banks jest jego pocukrowaną wersją, świadczy o tym, jak mocny ślad pozostawił ojciec w jej osobowości, choć umarł gdy miała zaledwie 8 lat. Zawiłe relacje rodzinne, próba odcięcia się od przeszłości, samotność i życie “obok”… Mówimy jeszcze o P.L.Travers czy o V.Maier?... O nich obu. Gdyby Mary Poppins była osobą z krwi i kości, zapewne też okazałoby się, że za wschodnim wiatrem, który ją przywiał, kryje się całkiem prozaiczna i smutna historia, o której woli nie pamiętać. Za plamą światła, cień.




Wszystkie trzy kobiety nie znosiły, by mówić im po imieniu. Uważały to za spoufalanie się, a spoufalania się absolutnie nie tolerowały. P.L.Travers przeżywała katusze w Hollywood, gdzie wszyscy byli na “ty”, a Walt (czyli Disney) upierał się, by i ją “tykać”. Było to w 1961 r., w czasie bardzo trudnej współpracy nad kinową adaptacją “Mary Poppins”. 
A oto, co mówi o Vivian Maier jedna z jej dawnych wychowanek, w filmie dokumentalnym BBC “Who Took Nanny’s Pictures?”:
“I always called her Miss Maier, and i was what she wanted to call her, me or my parents, never Vivian. And she would take your head off if you use anything else.”

Wszystkie trzy panie uważano za życia za dziwaczki.  Vivian żyła 83 lata, Lyndon 96 lat, a Mary?… Mary jest praktycznie nieśmiertelna.






Jun 20, 2014


Jest kruchość w krzyku
a w rozkwicie
zapowiedź ciszy
smuga cienia
popiół 
i ziemia
Już jest wczoraj

Jun 12, 2014

SHANTARAM - SŁUGA BOŻY, ZAKLINACZ SŁÓW I PRZEMYTNIK UCZUĆ

G.D.Roberts


Jego jedyna jak dotąd książka została wydana w 2003 r., a u nas w 2008, ale dopiero teraz wpadła mi w ręce. Dzięki, Basiu! 
Zrobiła błyskawicznie furorę na całym świecie, nawet miał powstać według niej film, z Johnnym Deppem w roli głównej, ale zdaje się, że projekt na dość już zaawansowanym etapie upadł. Teraz Gregory David Roberts pisze swoją kolejną wielką powieść - “The Mountain Sahadow”, która jest ciągiem dalszym “Shantaram”. Pisze już ją od dziesięciu lat i wciąż przesuwa moment ukazania się książki. 
Ostatni zapisek (6 czerwca tego roku) z jego oficjalnego Fanpejdża:
“I spent years, ten monsoons in fact, putting life, Pran, into The Mountain Shadow’s characters, so that I can write their stories with enough authenticity to make them live within you, my readers, for the little while that you allow their little sagas to drift through your minds.”

Skoro już jesteśmy przy tej, nieistniejącej jeszcze książce, to dodam, że według tego, co sam Roberts mówił na jednym ze spotkań, nowa powieść, mimo iż jest w pewnym sensie kontynuacją “Sahantaram”, podejmując wątki osób, które znamy z poprzedniej powieści w tym miejscu, w którym rozstaliśmy się z nimi, to nie jest po prostu ciągiem dalszym. Tematem przewodnim  “Shantaram” jest, według autora, “exile experience” - doświadczenie wygnania. Prawie wszystkie postaci z książki są wygnańcami, jeśli nie z własnego kraju, to ze społeczeństwa, jego norm i praw.
Tymczasem “The Mountain Shadow” ma być książką o poszukiwaniu (“search”) - a konkretnie o poszukiwaniu miłości, ale oczywiście rozumianej szerzej niż miłość mężczyzny do kobiety.

Żeby już zakończyć to recenzowanie książki jeszcze nie napisanej, oddajmy raz jeszcze głos GDR (który nota bene uwielbia przemawiać i snuć długie narracje nie tylko piórem):
“The Mountain Shadow is a very different novel to Shantaram. The pace is much faster, the dialogue is funnier, kinda like the truth in pyjamas, and more directly intimate, the action is aplenty, all the stuff I reserved for this novel when I was writing Shantaram, and the conversation between the narrator, Lin, and the readers, you guys, is tighter, tougher, and much more profound. Well, at least, that’s what I’m aiming for in this evolved GDR style.”
Czyli obiecuje nie tylko zmianę optyki tematycznej, ale i stylu powieści.



Powyżej najnowsze zdjęcia GDR, które sam zamieścił kilka dni temu na swoim Fanpejdżu - interesująca jest ściana w jego bombajskim mieszkaniu zapełniona zdjęciami - to są jego bohaterowie, na nich patrzy, pisząc swoją powieść: “I put the faces of my characters on my wall. I used faces of actors, a sculptor, a designer and a sportsman to paint the faces of my fictional characters. They cover the wall, and they’ve been with me for 5 years now, moving with me wherever I live. “

Inną ciekawostką na temat techniki pisarskiej Robersta jest to, że, jak sam twierdzi, pisze zawsze słuchając muzyki. Stworzył sobie całą bibliotekę utworów w fajlach typu “TMS (The Mountain Shadow) action”, “TMS mood” itp itd, którą dobiera w zależności od opisywanej sceny. 

Mówię wciąż o autorze, a nic jeszcze o samej powieści. Ale w tym wypadku nie sposób nie mieszać jednego z drugim. “Shantaram” opisywana jest i sprzedawana jako powieść autobiograficzna. We wszystkich materiałach reklamowych, łącznie z krótkim filmikiem - wypowiedzią samego GDR - opublikowanym w Internecie, podkreślane jest osobiste doświadczenie autora, jego niezwykłe życie - heroinisty, przestępcy, torturowanego więźnia, który ucieka z australijskiego więzienia o zaostrzonym rygorze, by wylądować w Bombaju, zamieszkać w slumsach, otworzyć tam rodzaj kliniki dla ubogich, a następnie powrócić do przestępczej działalności, współpracując z bombajską mafią, co prowadzi do jeszcze jednego dramatycznego wątku - wojny w Afganistanie.



Z czasem jednakże zaczęło się pojawiać się coraz więcej wzmianek poddających w wątpliwość prawdziwość pewnych faktów i wydarzeń. Na przykład rodzina jednej z najsympatyczniejszych postaci książki, Prabhakara, twierdzi, że Roberts nigdy żadnej kliniki w slumsach nie prowadził i mieszkając tam przez cały czas był uzależniony od narkotyków, więc sam wymagał opieki:
“Gregory lived in the slums a life of crime and drug addiction. My family cared for him and rescued him from his addiction. There was never a clinic that he ran in the slum or treated anyone for anything. He did not buy Prabhakar a taxi as the book claims. Sadly, Karla was also a drug addict who eventually died on the street in the massive AIDS epidemic of the 1980s.”
To fragment pochodzący z oficjalnej strony Kishore Khare http://shantaram.co.in/  młodszego brata Prabhakara, prowadzącego wycieczki po Bombaju śladami powieści i jej bohaterów, w tym i autora. Strona jest typową indyjską mieszanką -“curry” pretensji, radości życia, biznesu, żalów i kuriozalnych zdjęć (poniżej zdjęcie Prabhakara) - polecam!



I jeszcze jeden fragment, w którym najmocniej przebija się żal i pretensje rodziny Kishore do Robertsa, na którym i na którego legendzie ta rodzina robi, skromne bo skromne, ale jednak pieniądze:
“Gregory, meanwhile still lives in Mumbai, elevating himself to a long-term residence of a luxury hotel. Every now and then he shows up in our slum with celebrities – Oprah, Madonna, Johnny Depp while his “slum guards” keep the slum dwellers from protesting his presence and his lies.”

Obecnie Roberts na najczęściej zadawane mu podczas wywiadów i spotkań autorskich pytanie, co jest prawdą, a co zmyśleniem w jego powieści, odpowiada, że “experiances are true, characters and dialogs - fictional”. Innymi słowy, że odtworzył wydarzenia, ale wymyślił postaci. A wszystko skleił w “rapsodyczną” całość, której dodał głębi i meta-znaczenia.

To prawda, ta książka zbyt przypomina epos, by mogła być prostym odtworzeniem faktów. Fakty, nawet te “najciekawsze”, dotyczące zbrodni, bezprawia, ryzyka, wojny, pięknych i sprzedajnych kobiet, te fakty są w gruncie rzeczy trywialne, banalne i niesmaczne. I bardzo często po prostu przerażają brutalnością.
Ale Roberts, sam będąc przestępcą, dzięki swojej inteligencji, próbuję znaleźć w pogmatwanych ścieżkach ludzkiego losu, zwłaszcza w życiu na krawędzi lub poza nią, jakiś głębszy sens i wartości. Jest to trochę jak usprawiedliwianie się okrutnika, pijaka i zbira - ale z drugiej strony, mimo wielu niewiarygodności, wiara w ukryte dobro czy sens, jest poruszająca. “Zbrodnia i kara” naszych czasów, trochę na pokaz, trochę epatująca pseudofilozofią, trochę kiczowata, trochę zakłamana - ale czyta się ją jednym tchem i na pewno daje do myślenia.

Chyba największe wrażenie robi to, że G.D.Roberts - mimo swojej koszmarnej, przestępczej przeszłości, całego zła, którego doświadczył i które ludziom wyrządził - wierzy w ludzi. Powtarza to bardzo często - że jest zakochany w naszym gatunku. Że chociaż tak często odzywa się w nas zwierzęca część naszej natury - brutalność, pragnienie dominacji, krwiożerczość, terytorializm, utylitarny stosunek do słabszych (kobiet)…- to jednak jesteśmy jedynym gatunkiem, który potrafi wychodzić poza ten paradygmat - dzięki miłości, poświęceniu, umiłowaniu piękna, bohaterstwu, współczuciu.
Twierdzi, że żyjemy w niezwykłych czasach - gdy kończy się era jednego CC - Control and Consume, a zaczyna nowa - Cooperate and Conserve.
I wierzy, że ludzie zrobią krok w dobrą stronę.

Rolę literatury upatruje w tym właśnie - by w serca ludzi wlewać nadzieję i dawać im wiarę w lepszą przyszłość.


A że lekko naciąga prawdę, by tego dowieść?… A kto powiedział, że dobra opowieść ma być prawdziwa?… G.D.Roberts twierdzi, i chyba słusznie, że każda wielka narracja, która ma poruszyć ludzkie uczucia, powinna mieć w sobie coś z baśni.

Jun 6, 2014

APOTEOZA KICZU



W Delhi jest od paru lat metro. Jeździ nad ziemią, przynajmniej te odcinki, którymi podróżowałam, takie były, i uważane jest za dość luksusowy środek lokomocji. Najtańszy bilet kosztuje 16 rupii (o ile można się zorientować w skomplikowanym jak zwykle w Indiach gąszczu zasad i wyjątków od nich), więc podróżują nim tylko dobrze prosperujący mieszkańcy miasta. Ale i tak w klimatyzowanych wagonach jest tłok. Na każdej stacji urządzone są gniazda karabinów maszynowych, coś, co do tej pory znałam tylko z filmów - półkole z worków z piaskiem, a za nim ustawiony na trójnogu karabin i jeden-dwóch żołnierzy. W tym kontekście nie dziwi fakt, że zdjęć robić nie wolno, ani na peronach, ani w pociągu. Ale zrobiłam uroczej, mocno wymalowanej, jak to w Indiach dziewczynce, uśmiechającej się do mnie z ramienia mamy - bardzo się śmiała, kiedy jej pokazałam zdjęcie.



To właśnie metrem pojechaliśmy do najdziwniejszego chyba miejsca w pełnych dziwów Indiach, choć jestem pewna, że większość Europejczyków kwituje je pogardliwym wzruszeniem ramion. Tak samo zresztą zareagowali moi towarzysze podróży, gdy zobaczyli to miejsce.

Ogromny obszar, wielkości sporego lotniska. Żeby się tam dostać, trzeba wysiąść na stacji Akshardham i przejść kilkaset metrów rozżarzoną do białości ulicą, obok ogromnego parkingu, do okienek depozytowych i bramy wejściowej.
W depozycie zostawia się wszystko - aparaty, kamery, telefony, torby, plecaki, jedzenie, dokumenty też, o ile pamiętam. Można, a nawet należy wziąć ze sobą pieniądze. Szczęście, radość i oświecenie nie są przecież za darmo! Do kas i wejścia wędruje się typowymi dla lotnisk czy innych miejsc obsługujących tysiące ludzi, korytarzykami utworzonymi z barierek. Ale gdy tam byliśmy, ludzi było niewielu. Całe miejsce wyglądało na zrobione “na wyrost”.  Przed budynkiem kontroli osobistej mężczyźni zostają oddzieleni od kobiet (to też bardzo częste w Indiach) i pod uważnym wzrokiem kontroli, a czasem po małych czy większych macankach, przechodzi się wreszcie na drugą stronę.



Jest coś w rodzaju religijnego lunaparku. Nazywa się to Swaminarayan Akshardham. Kompleks powstał w 2005 roku, i budowało go 7000 artystów, którym pomagało 3000 wolontariuszy - wyznawcy stosunkowo młodego odłamu hinduizmu, zwanego Swaminarayan Hinduism. W jego zbudowanie BAPS czyli Bochasanwasi Shri Akshar Purushottam Swaminarayan Sanstha, potężna organizacja religijna, której celem jest propagowanie tej wiary, włożyła miliony dolarów. Wszystko od pierwszych metrów tonie w przepychu - marmurach, misternych rzeźbieniach i złoceniach. W sposób aż nazbyt oczywisty zbudowane tak, by wzbudzić nabożny podziw maluczkich - do tego stopnia kiczowate, że aż wzruszające. Naiwność - to słowo klucz tego całego przedsięwzięcia. Naiwność i okropny gust, rozbuchane do niewyobrażalnych rozmiarów przez miliony dolarów wpompowane w stworzenie i utrzymanie tego dziwadła. Monstrualność to też dobre słowo. I manipulacja. Może byłabym i przerażona po tej dziwacznej przygodzie, gdyby błąkały się tam tłumy rozfanatyzowanych wiernych. Ale to prawie opustoszałe miejsce uspokajało wrażeniem chybienia. Wielkiego planu, który się nie udał.



Ale kto wie? Może to był niedobry dzień dla Swaminarayana… Gdy umierał w wieku 49 lat, miał już prawie 2 miliony wyznawców, dziś szacuje się ich na ponad 20 milionów.

Wyobraźcie sobie nową wiarę, nowego bóstwo i nowych świętych (religia, która ma 200 lat, to prawie niemowlę). Tylko, w przeciwieństwie do wiar rodzących się naturalnie, w duszach ludzi, w niezwykłych wydarzeniach, w osobie opętanej jakąś nieziemską wizją, ta nowa wiara, tworzona wokół postaci Swaminarayana, wydaje się być budowana jak najbardziej przemyślanie i celowo. Spośród milionów (jak to w Indiach) pretendentów do takiej czy innej świętości, jakaś grupa ludzi, ludzi bogatych, wpływowych, obdarzanych niewiarygodną władzą i niejasnymi dla mnie planami, wybrała właśnie jego, zbudowała dla niego gigantyczny piedestał i teraz próbuje ściągnąć do niego wiernych. 
ONZ podobno dołożyło do przedsięwzięcia, bo szczytnym planem jest stworzenie religii jednoczącej tak zróżnicowany naród, religii wspólnej, której motywem przewodnim jest zgoda - i posłuszeństwo. Swaminarayan, który żył w latach 1781 - 1830, a więc był prawie równolatkiem Jane Austen, miał dobre relacje z Brytyjczykami i pragnął współpracy między konkurencyjnymi siłami politycznymi i religiami.
Na wyobrażeniach przedstawia się go prawie zawsze jako młodzieńca, mniej więcej 16-letniego - czyli z czasów jego wędrówek po Indiach i Tybecie w poszukiwaniu mistrza. Wedrował przez siedem lat, między jedenastym rokiem życia (gdy umarli jego rodzice), a osiemnastym, gdy spotkał wreszcie swojego ghuru, Ramanand Swami, który wkrótce wyznaczył go na następcę.



Zgoda i posłuszeństwo. Opowiem o kilku co smaczniejszych środkach, które w tym lunaparku służą powyższemu celowi.

Pierwszym z nich był okazały budynek-pałac, a w nim szereg zaciemnionych sal, z mini widowniami otaczającymi półkolem każde miejsce akcji. Przechodzi się z jednej do drugiej, oglądając “żywe obrazy” pokazujące najważniejsze wydarzenia z życia Swaminarayana. Bohaterami są mechaniczne lalki i kukły, naturalnych rozmiarów - niektóre wykonują ograniczone ruchy. Z głośników płynie głos narratora, muzyka i efekty dźwiękowe. Reflektory odsłaniają kolejne partie trójwymiarowego obrazu - czasem, jak w malarstwie średniowiecznym, widać różne fazy tego samego wydarzenia. Sale są jak groty, w niektórych jest woda, dzieje się mnóstwo cudów, wydzierających z piersi Hindusów, a zwłaszcza hinduskich dzieci, westchnienia zachwytu. Ja też byłam oczarowana - był to powrót do podstawowych źródeł zachwytu, to, czym przez setki lat żywił się teatr - oszołomić widownie iluzją, sztuczkami i niezwykłą opowieścią. A wszystko w XXI wieku, przy pomocy nowoczesnego sprzętu nagłaśniającego, oświetleniowego, a nawet laserów. A z drugiej strony te plastikowe kukły z ich mechanicznymi, kanciastymi gestami… Anachronizm to kolejne słowo pasujące do tej przygody. Pomieszanie tego co tradycyjne z nowoczesnością. Typowe zresztą dla Indii, ale w tym wydaniu wprost karykaturalne.

W innym budynku - super nowoczesnym kinie IMAX, można obejrzeć zrobiony z ogromnym rozmachem fabularny film o życiu i czynach Swaminarayana. Klimatyzowana sala, z ostro pnącym się w górę amfiteatrem na kilkaset miękko wyściełanych miejsc - niesłychany luksus jak na indyjskie kina. Seanse w najróżniejszych językach i narzeczach. Oprócz tego słuchawki z tłumaczeniami. 



Ciekawe jest to, że w tym lunaparku wędruje się przez określony zestaw indoktrynizujących atrakcji w określonej kolejności - nie można pójść dokąd się chce i wałęsać po terenie; można jakąś rozrywkę pominąć, ale trzeba wtedy poczekać na swoją grupę. Jest to zaplanowane jak rodzaj wtajemniczenia, które odbywa się stopniowo, a jego uwieńczeniem jest świątynia na wodzie i zaraz potem posiłek w ogromnym, przylegającym kompleksie masowego żywienia.

Trzecią atrakcją przed owym wielkim finałem była… podróż łódkami po podziemnych kanałach. Można by ją nazwać “Indie, najwspanialszy kraj świata”.  Przepływając z jednej ogromnej sali do drugiej dowiadywaliśmy się, że wszystko zaczęło się w Indiach, wszystkie wynalazki ze wszystkich dziedzin nauki zostały tu dokonane, wszyscy wielcy ludzie - filozofowie, poeci, tancerze, architekci, naukowcy, wybitni mężowie stanu i oczywiście święci byli Hindusami. Kraj miodem i mlekiem płynący, kraj wielki i wielki naród. To po jednej, to po drugiej stronie wody widzieliśmy grupki dyskutujących filozofów, medytujących świętych, rolników uprawiających ziemię, wojowników walczących o wolność, tańczących pięknych kobiet, rzemieślników i muzyków… Wszystkie figury zastygłe w podnoszących na duchu gestach, a ich znaczenie wyjaśniał nam monotonnie mechaniczny głos przewodnika płynący z głośnika na łódce. 

Przebywszy ten Styks niedowiarków, wreszcie doznaliśmy stanu uduchowienia, który uczynił nas godnymi, by wejść do Świątyni Swaminarayan Akshardham.



Świątynia zbudowana jest na sztucznym jeziorze, otoczonym zacienionymi krużgankami - chodząc nimi w koło, można podziwiać ją ze wszystkich stron. Jest potworkiem architektonicznym, do niemożliwości przeładowanym rzeźbami słoni, łabędzi i motywami abstrakcyjnymi, i roślinnymi. Wszędzie biją fontanny, kamień oślepia pomarańczowo-rudym zabarwieniem, a ogromny posąg samego Swaminarayana we wnętrzu kolorami i złotem.



Ale w którymś momencie pomyślałam - czyż nie tak, wyglądały wszystkie wielkie budowle świata, gdy były zupełnie nowe? Bez uszlachetniającej patyny czasu? Ze wszystkich biła pycha ich mecenasów - każda musiała być większa, okazalsza, bardziej bogato zdobiona niż jej konkurentki. Przypomnijmy sobie chociażby szlachetną, ale oszukańczą biel świątyń doryckich… W czasach swojej młodości, gdy były prawdziwymi świątyniami, z ołtarzem do zarzynania zwierząt ofiarnych i tłumami wiernych, a nie pstrykających fotki turystów - ich kolumny, tympanon, architraw, wszystkie architektoniczne elementy pomalowane były w żywe, kolory; podobnie rzeźby bogów. Fidiaszowa Atena Partenos kapała wprost od złota i była polichromowana. Akropol za czasów Peryklesa, musiał aż bić w oczy przepychem, gigantomanią i krzykliwymi kolorami. Nie wiem, czy uznalibyśmy go za dzieło sztuki wedle naszych dzisiejszych kryteriów. Nic nie dodaje tak szlachetności architekturze jak upływające stulecia. I to, ile razy wbijano nam do głów - oto dzieło sztuki, podziwiaj.



Starałam się pozbyć uprzedzeń i spojrzeć na Świątynię Na Wodzie przychylniejszym okiem. W oczy rzuca się przede wszystkim niesamowity kunszt rzemieślników, których podobno tysiące pracowały przy budowie. Oczywiście, świątynia jest indyjska - ta kultura znacznie bardziej upodobała sobie krzykliwość, przeładowanie detalami, przesłodzenie niż chłodniejsza w temperamencie kultura europejska.  Choć gdy pomyślę np. o baroku i rokoko, wcale nie jestem tego tak pewna. Poza tym te same cechy znajdujemy w “uznanych” zabytkach kultury indyjskiej, czy w ogóle azjatyckiej, jak Tadż Mahal, meczet Jama Masjid, Świątynia Słońca w Konarak, Świątynia Bryhadiśwara w Tańdźawur i tysiącach innych, podziwianych, bo zbudowano je setki, a czasem tysiące lat temu. 

A więc może niepotrzebnie patrzymy z góry i lekko się podśmiewamy, chodząc alejkami kompleksu Swaminarayana Akshardham. Bo nawet bar szybkiej obsługi ze zdjęciami potraw wraz z cenami nad kontuarem, tacami i napojami gazowanymi, może kiedyś zostać uznany przez UNESCO przyszłości za jeden ze skarbów świata. 
I może nawet całkiem słusznie.

P.S.

Wszystkie zamieszczone zdjęcia pochodzą z materiałów oficjalnych - własnych nie posiadam, bo, jak już pisałam, zabierają przy wejściu aparaty, kamery, a nawet komórki. Szkoda, że nie można nigdzie znaleźć zdjęć z "podziemnych atrakcji" - podróży łódkami czy scen z kukłami.