Dec 27, 2013

ŚWIĘTY SHERLOCK



Święta. Jest parę lektur, do których, z jakichś mniej czy bardziej oczywistych powodów, lubię wracać w tym okresie. Klub Pickwicka. Czarodziejska góra. Dziwne losy Jane Eyre. Od siódmej rano. W tym roku są to przygody Sherlocka Holmesa.
Czytam wersję totalno-Kindlową, czyli THE COMPLETE SHERLOCK HOLMES. Cztery powieści i pięćdziesiąt sześć opowiadań o morderstwach, zbrodni i mrocznych tajemnicach.
Idealna świąteczna lektura.
Świat Sherlocka wydaje się tak niewinny w porównaniu z naszym.
Jego „potworne zbrodnie” są zabawami w piaskownicy nikczemności, kryminalne intrygi mają wdzięk starych koronek, a indywidualizm i przebiegłość opisanych tam typów spod ciemnej gwiazdy, przynosi wiarę w człowieka jako jednostkę. W przeciwieństwie do kompletnie zdehumanizowanej zbrodni masowej i bezimiennej, do których zdążyliśmy przywyknąć w ciągu stu lat, jakie minęły od czasu, gdy sześćdziesięcioletni Holmes zajął się hodowlą pszczół.
Tak, stanowczo dobrze mi robi czytanie Przygód Sherlocka Holmesa.
Niesie wiarę w Człowieka, równie fantastyczną jak wiara w Świętego Mikołaja. Ale co mi tam! Pozwólmy sobie choć na chwilę uwierzyć, że na Boże Narodzenie świat jest biały pod śniegową poduszką, wszędzie słychać dzwoneczki rozpędzonych sań, niektórzy ludzie są wprawdzie Niegrzeczni albo nawet całkiem Źli i ci nie dostają fajnych prezentów (co na pewno sprawi, że poprawią się w następnym roku), ale większość ludzi jest Dobra.
Przenieśmy się w okutane mgłą, pełne bosonogich i bezdomnych wyrostków ulice dziewiętnastowiecznego Londynu, i do mieszkania przy Baker Street 221B, gdzie pewien długonosy mężczyzna dla zabicia dręczącego go poczucia ennui na przemian to gra na skrzypcach, to robi sobie zastrzyk kokainy, to samą siłą dedukcji rozwiązuje najbardziej zagmatwane zagadki – a poczujemy taki spokój… i wiarę w porządek świata, jakich nie czuliśmy od czasów dzieciństwa.

Dec 22, 2013

BLADYM ŚWITEM PISANE

ŚWIT

ptaki
przedzierają niebo
na wąskie wstążki
brzęczce nieprzyjemnie na wietrze
ich ostre dziobyprują nieboskłon
z góry do dołu
systematycznie
raz koło razu

balon mojej głowy
skołatanej
szybuje niebezpiecznie wysoko
zbyt blisko
pikujących ostrzy

nie lubię tej pory przygotowań
to świt
który mnie obnaży
i zostawi nagą
ich dziobom


Dec 15, 2013

ŹLE, CZYLI DOBRZE

 

“Atlas chmur” w wersji filmowej.

Powszechna opinia - nic specjalnego. I zgadzam się z nią. Nie będę bawić się w zgadywanki, co i dlaczego nie wyszło. Ani wymądrzać się, co można było zrobić lepiej. Albo twierdzić, że takiego Dzieła nie da się przetłumaczyć na język filmowy. Nie o tym chciałam.
Chciałam natomiast podzielić się refleksją pt. Porcja literackiego pesymizmu a światło filmowej nadziei.
To podstawowa różnica w tym wypadku między książką a jej filmową adaptacją - nadanie sensu bezsensownym ludzkim działaniom i osłodzenie ponurej wizji autora polewką wiary, nadziei i miłości.
Dlaczego tak jest, że filmy dążą na ogół do happy endu, często ostrożnego, jak tutaj, ale przynajmniej nie zamykającego furtki do Lepszego Jutra? Czy ludzie kręcący filmy czują się bardziej odpowiedzialni za dusze (i samopoczucie) oglądających i nie chcą ich do końca zniechęcać ponurą wizją? Czy wymuszają to sami widzowie - po prostu nie chodzą do kina na “smutasy” (no, chyba że zapewniają im innego rodzaju atrakcje, jak strach czy zastępcze wyładowanie agresji).
Myślę że raczej to ostatnie. Autor może sobie nabazgrać, co tam chce, i nawet ktoś może mu jego ponuractwa wydać, ale kino, przez koszty, jakie produkcja generuje, musi być rozrywką masową, a więc przyciągać tłumy.
A tłumy nie chcą złych zakończeń, nie dlatego, że większość z nas, ludzi, to osobniki dobre, szlachetne i optymistyczne. Ale dlatego, że w kinie tłumy poszukują odskoczni od szarej, pełnej niesprawiedliwości, pozbawionej sensu i, co za tym idzie, nadziei rzeczywistości. Ludzie nie chcą oglądać swojego zmęczonego odbicia, pragną bajek - niektórzy mrocznych, inni śmiesznych, ale bajek.
Filmy niszowe, tanie, lokalne produkcje, które łamią te schematy, tylko potwierdzają regułę. Wydałeś kupę szmalu na kasowych aktorów, spektakularne plenery i niezwykłe efekty - nie poskąp hollywoodzkiej słodkiej posypki, bo kasa ci się nie zwróci.
Zostaw choć małe, otwarte okienko: jest do dupy, ale kiedyś może będzie jednak lepiej?...

To śmieszne, ale czasem też tak myślę albo chcę myśleć.
Wiem, że nie warto robić tego czy śmego, bo i tak świata się nie poprawi; na przykład namawiać ludzi, żeby nie jedli mięsa - bo co taka kropelka znaczy wobec oceanu mięsożerstwa? A potem słyszę z ekranu:
Czymże jest ocean, jeśli nie zbiorem pojedynczych kropli?
I zaczynam myśleć: a może?… a jednak?… warto?

I jeszcze jedno - jeśli naprawdę tacy jesteśmy, że wolimy szczęśliwe, naiwne i nadające życiu sens zakończenia od ponurych, cynicznych i bezsensownych, czyli takich, jakie przynosi prawdziwe życie - to może jednak
w gruncie rzeczy
nie jesteśmy
tacy
źli?…

A może bez tej wbudowanej difoltowo wiary w cuda wszyscy popełnialiby samobójstwa i natura musiała jakoś ten systemowy problem załatać. Zafundowała więc nam schizofrenię - lubimy zabijać, ale na ekranie wolimy oglądać niewinne jagniątka, kwiatki i uśmiechnięte dzieci.
I to nic nie znaczy.



Dec 10, 2013

CZYTAT O CZYTANIU

David Mitchell, Atlas chmur, str.377:
“Matka zwykła mówić, że uciec można tylko do następnej książki. No więc nie, Mamusiu, nie całkiem. Twoje ulubione sagi o pucybutach, milionerach i złamanych sercach, dużą czcionką, słabiutko chroniły cię przed nieszczęściami, miotanymi w twoją stronę jak piłeczki tenisowe z wyrzutni życia. Prawda, że słabo? Ale owszem, Mamo, masz poniekąd rację. Książki nie dają prawdziwej ucieczki, ale mogą powstrzymać umysł, zanim sam siebie rozdrapie do krwi.”

Kolejny przyczynek do mojego zbioru, pt. Ucieczki w słowa. Ostatnio mam wrażenie, że w każdej książce, po którą sięgam, coś na temat jest; no, w prawie każdej.

Wyznanie osobiste - kiedyś słowa były dla mnie mocniejszą tarczą osłaniającą przed wszystkim, na co nie chciałam patrzeć, o czym nie chciałam myśleć, co chciałam jak najszybciej zapomnieć. Nie do końca, oczywiście, ale do momentu, w którym myśl o tej rzeczy boli, ale nie tym strasznym, bezpośrednim bólem, tu i teraz, a tylko przygłuszonym bębnieniem odległych tam-tamów cierpienia, jak po zażyciu mocnego środka przeciwbólowego. Każdy ma chyba taką granicę. Trzeba po prostu odczekać aż neurony zrobią coś tam ze sobą, co zwykle robią po określonym czasie i, voila!, ból boli, ale jakoś tam mętnie i jakby przez szybę. I właśnie do tego służą (czasem) książki - żeby zająć umysł czymś innym niż “rozdrapywaniem ran” czy samobiczowaniem.
Tylko że, jak już wspomniałam, z wiekiem jakoś coraz trudniej wciągnąć się w cokolwiek. Jakbyśmy już trochę siedzieli na stołeczku z boku sali i częściej obserwowali niż brali udział. Coraz trudniej mi skupić emocjonalną uwagę na rzeczach, zdarzeniach, ludziach. Coraz więcej książek odkładam nie doczytawszy do końca - kiedyś rzecz absolutnie nie do pomyślenia.
Narkotyk, zbyt często używany(?), przestaje działać?…
Ale pocieszające jest to, że gdy człowiek w końcu przycupnie sobie z boku głównego nurtu życia, to zapewne rzadziej będzie przez niego kotłowany, mniej często oberwie jakimś konarem, co go prąd niesie, w łeb czy w brzuch, mniej ran w życiowej walce odniesie, więc i mniej pocieszenia/zapomnienia będzie mu trzeba.

Tak się sama po głowie głaszczę pocieszająco.

Dec 8, 2013

OD CHMURY DO CHMURY SKOJARZEŃ




W jednym z wywiadów David Mitchell wyznał, że tytuł “Atlas Chmur” zapożyczył od japońskiego kompozytora Toshi Ichiyanagi (pierwszego męża Yoko Ono), który tak nazwał któryś ze swoich utworów.

To poniekąd symptomatyczne - “Atlas chmur” jest zlepkiem różnych odniesień, cytatów, zapożyczeń. Czasem bardziej bezpośrednich, czasem tylko echem ech, z którego być może sam autor nie zdaje sobie sprawy. Wszyscy jesteśmy wielkimi śmietnikami, do których zostały wrzucone tysiące historii, obrazów, myśli i uczuć, całe dziedzictwo kultury i historii, przemielone i zmieszane z naszymi osobistymi doświadczeniami, i zniekształcone w krzywych zwierciadłach naszych niedoskonałych umysłów i zawodnej pamięci. Mitchell z tej niejednorodnej gliny lepi swój chmurny kolaż i, żeby nie wyglądał na przypadkowy zlepek, nadaje mu bardzo precyzyjną formę. Też nic nowego pod słońcem, powieść szkatułkowa, w której jedna historia zawiera się w drugiej i do niej prowadzi. Podobno bezpośrednią inspiracją formalną jest wydana w 1979 r. powieść “If on a winter's night a traveler” (Se una notte d'inverno un viaggiatore) włoskiego pisarza Italo Calvino. Nie wiem, nie czytałam. Oryginalnym pomysłem Mitchella jest zastosowanie w ramach jednej wyrafinowanej formy drugiej - “lustrzanego odbicia”, ponieważ od połowy wątki powracają, by domknąć się w odwróconej kolejności.

Sześć różnych historii, ułożonych chronologicznie (a w drugiej części anty-chronologicznie) ma nas przekonać, że ludzie, ze swoją żądzą władzy za wszelką cenę, pazernością i okrucieństwem, nie zmieniają się wcale. Zmianie ulegają wyłącznie dekoracje, w jakich ich dramaty są odgrywane. Sam autor mówi o tym tak:
“Literally all of the main characters, except one, are reincarnations of the same soul in different bodies throughout the novel identified by a birthmark...that's just a symbol really of the universality of human nature. The title itself "Cloud Atlas," the cloud refers to the ever changing manifestations of the Atlas, which is the fixed human nature which is always thus and ever shall be. So the book's theme is predacity, the way individuals prey on individuals, groups on groups, nations on nations, tribes on tribes. So I just take this theme and in a sense reincarnate that theme in another context…” (Bookclub - BBC Radio 4, 2007)

Wątki:
Adama Ewinga Dziennik Pacyficzny
Listy z Zedelghem
Okresy Półtrwania. Pierwsza zagadka Luisy Rey
Upiorna udręka Timothy’ego Cavendisha
Antyfona Sonmi-451
Bród Sloshy i wszystko co potem

To jakby sześć osobnych powieści i sześć różnych stylów literackich, które zabierają nas w rozciągniętą w czasie i przestrzeni podróż - od wysp na Pacyfiku w roku 1850, poprzez Europę lat międzywojennych, lata siedemdziesiąte w Kaliforni, czasy nam współczesne - Wielka Brytania, i dwa wątki futurystyczne - korporacyjna Korea, oraz Hawaje - świat po końcu świata.

To chyba najlepszy moment, żeby wspomnieć niezwykłą pracę, jaką wykonała tłumaczka Atlasu - Justyna Gardzińska. Każdy z wątków przetłumaczony jest wzorowo; język zmienia się nie do poznania i doskonale oddaje słownictwo, frazę i niezwykłe bogactwo oryginału. Praca wyjątkowo trudna, ponieważ Mitchell bawi się słowem, igra z angielskim dziewiętnastowiecznym i  współczesnym, naśladuje różne style literackie, a także tworzy dwie odmiany angielskiego przyszłości… Atlas słów i pojęć zanurzony w metafizycznej mgiełce i z poprawką na indywidualne cechy poszczególnych postaci… Translatorskie piekło i powód do dumy - przekład najwyższego słownego lotu. Gratulacje!

Asocjacje literackie:
Kiedy przeczytałam kilka pierwszych stron, natychmiast pomyślałam sobie: O, “Bakunowy Faktor” Johna Bartha. Ta sama rubaszność i oceaniczność, ten język przaśny a dosadny, te żałosne peregrynancje głównej, dość przeciętnej postaci… Fatalistyczne pogodzenie z nieprawdopodobnymi zakrętasami losu, dziecięca naiwność w doborze najgorszych z możliwych przyjaciół. Podobieństw wiele, choć i różnic dużo pomiędzy Poetą Lauretem wyruszającym do amerykańskiej Ziemi Obiecanej na przełomie XVII i XVIII wieku, a prostodusznym notariuszem z Kaliforni wyruszającym w sprawach spadkowych ku kolejnym “ziemiom obiecanym”, czyli wszędzie tam, gdzie trzeba kogoś słabszego złupić, by samemu dobrze się obłowić.

Wątek drugi natychmiast przeniósł mnie w nastroje z “Doktora Faustusa” Tomasza Manna. Poźniej przeczytałam w Wikipedii, że postaci wielkiego kompozytora i jego asystenta wzorowane są na Fredericku Deliusie i Ericu Fenby’m. Nie ma tu oddania duszy diabłu za geniusz muzyczny, ale oddanie się duchem i (w zasadzie) ciałem syfilistycznemu (jak u Manna) i apodyktycznemu starcowi i całej jego dość dziwacznej rodzinie. Rzecz o utracie duszy (i życia) na ołtarzu sztuki. Rezultat: Sekstet “Atlas chmur”.

Okresy Półtrwania to natychmiastowe skojarzenie z Jane Fondą, a także wszystkim amerykańskimi filmami, gdzie samotna kobieta (np. Julia Roberts w “Raporcie Pelikana”), walczy ze skorumpowanym światem wielkich korporacji sterujących pozornie demokratycznym amerykańskim państwem. Oryginałów literackich - np. Johna Grishama - nie czytałam, bo jakoś ten dział literatury (jak dotąd) mnie nie wciągnął, ale na odległość podziwiam ich kunszt i zmyślność (a także komercyjny sukces).

Upiorna udręka Timothy’ego Cavendisha jest bardziej złożonym tworem (a może po prostu nie przeczytałam książki, która bardziej bezpośrednio skojarzyłaby mi się z tym wątkiem). Ze względu na wisielcze poczucie humoru to chyba mój ulubiony wątek. I jedyny kończący się happy endem (chyba że za happy end uznamy zakończenie podróży Adama Ewinga). Od momentu, gdy pechowy wydawca kiepskiej literatury trafia do Domu Spokojnej Starości i zostaje tam uwięziony, represje, którym jest poddawany, przynoszą nieuchronnie skojarzenie z “Lotem nad kukułczym gniazdem” Kena Keseya. Tylko że 66-letniemu Thimothy’emu i paru jego kolegom tetrykom udaje się, w przeciwieństwie do McMurphiego, przechytrzyć system i uciec na wolność. Ot, taka sobie, podnosząca na duchu bajeczka.  Bez morału, ale dająca do myślenia.

Dwa wątki futurystyczne (a zwłaszcza pierwszy z nich -  o Somni, klonie pracującym w spotworniałym punkcie FastFoodowym), zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Sugestywny obraz tych przyszłych światów i ich nieuchronność, jeśli pomyślimy o kierunku, w jakim wszyscy krok po kroku podążamy, wciąga i poraża.

Zamiast zakończenia:
“Atlas chmur” - 535 stron fascynującej lektury. Barokowość, postmodernizm i fantasy w jednym, jeśli ktoś lubi etykiety (te wybrałam jak najbardziej arbitralnie, każdy może sobie dolepić swoje).
Na pewno GODNE PRZECZYTANIA.

Dec 6, 2013

RYBI KRÓL

(...)
 RYBAK:
O, bierze! Proszę o absolutną ciszę!... Zdaje się, że to wyjątkowo duży okaz... Bardzo duży... Czy ktoś z państwa mógłby mi potrzymać podbierak? Dziękuję panu! Mam nadzieję, że linka wytrzyma... Angielska, kupiłem ją tydzień temu. Sprzedawca zapewniał mnie, że... O, Boże!

SYREN (wynurzając się do połowy z wody):
- Ręke pan dawaj i ciągnij!

RYBAK upuszcza wędkę.

SYREN (łapiąc się za ucho):
- Au! Uważaj pan, ucho mi rozerwiesz!

RYBAK:
- Przepraszam najmocniej, nie wiedziałem, że tu ktoś pływa...

SYREN:
- A szkoda. Sie ostry sprzęt posiada, sie uważa troszkie! Jak ja teraz w lewo bende skręcał, co? Wszystkie mnie sie ultradźwięki od czoła odbijom, kurka fa! No, ciągnij pan, byle z wyczuciem!

RYBAK bardzo niechętnie zbliża się do ociekającego wodą, potężnie umięśnionego SYRENA. Może zniechęcają go długie, o podejrzanie zielonkawym kolorze włosy pełne zaplątanych wodorostów, a może zdecydowanie prostackie zachowanie typa z haczykiem jego najlepszej wędki wbitym w lewą małżowinę. W końcu jednak dobre wychowanie bierze górę i RYBAK podaje facetowi pomocną dłoń. Przez chwilę trwa szamotanina, która ostatecznie kończy się sukcesem - SYREN zostaje wyciągnięty na brzeg.

RYBAK (widząc długi, pokryty srebrną łuską ogon):
- Jezus Maria...

SYREN:
- Na wieki wieków amen. Strasznieś sie pan religijny zrobił.

RYBAK:
- Co... co to jest?!

SYREN:
- Ogonaś pan nie widział?

RYBAK:
- Nie... To znaczy... widziałem, ale nie taki... Nie taki...

SYREN (patrząc na swój ogon z ukontentowaniem):
- Elegancki, co?

RYBAK:
- Du... duży.

SYREN:
- Pare kilo bendzie, sie wie!

RYBAK:
- Sie wie... To znaczy, niewątpliwie...

SYREN:
- Sweterka byś pan podrzucił! Cholerny ziąb, po nerach ciągnie... Jeszcze jakie świństwo złapie.

RYBAK:
- Ja... jakie świństwo?

SYREN:
- Normalne. Wirusowe.

RYBAK:
- Wirusowe?

SYREN:
- Co sie tak dziwi? No wirus, wirus! Normalnie sie wżera taki jeden z drugim i szkodzi. AIDS i tak dalej... Niby uczony człek, a wirusa nie widział, bąbel mu w skrzele!

RYBAK:
- Widziałem!... To znaczy, nie widziałem...

SYREN:
- Oj, a mnie sie widzi, że coś pan kręcisz! Nieładnie, robaczku, nieładnie!

RYBAK:
- Zapewniam pana, że nie miałem takiego zamiaru. Jestem po prostu trochę... zaskoczony tą niezwykłą, sam pan chyba przyzna, sytuacją...

SYREN (przerywa gwałtownie):
- Sytuacją? Jaką sytuacją, co? Ja po grzeczności, z kulturom, a pan mi tu z jakąś sytuacją, za przeproszeniem! Nie spodziewałem sie tego po panu...

RYBAK:
- Pan mnie musiał źle zrozumieć... Chciałem tylko...

SYREN (znów przerywając):
- Niczego nie musiałem, zapamiętaj pan sobie!

RYBAK:
- Jeśli uraziłem pana w jakikolwiek sposób, przepraszam! Zapewniam, że nie miałem najmniejszego zamiaru...

SYREN (z nagłym łkaniem):
- Wiesz, gdzie ja mam twój zamiar, wiesz?!

RYBAK:
- Przepraszam...

SYREN:
- W bąblu pławnym mam! I nie myśl sobie, że jak masz dwa krzywe kulasy zamiast jednego eleganckiego ogona, to zaraz możesz pomiatać porządnym syrenem!

RYBAK:
- Pan mnie zdumiewa, proszę pana! Do tego stopnia, że doprawdy nie wiem, co powiedzieć, a to mi się, muszę przyznać, bardzo rzadko zdarza... Pańska bezczelność, chamstwo, pańskie nagłe łzy i w końcu ten ogon... Jestem skonfudowany, proszę pana. Tak, skonfudowany!

SYREN:
- A ja przeciwnie wprost, że tak powiem.

RYBAK:
- To znaczy?

SYREN:
- Sam siebie sie pan zapytaj! Noc po nocy wyczekuje, wzdycham, noc po nocy gardło dre, a ten mi tu o jakichś kontuzjach. I nawet w sweterek nie owinie, ość mu kuc!

RYBAK:
- Sweterek owszem, jak najbardziej... Zaraz zdejmę. Gdyby to tylko o sweterek chodziło. Ale pan jeszcze coś o gardle napomknął, czyżbym się przesłyszał?

SYREN:
- A jakże, napomnkąłem.

RYBAK:
- Niestety szalika nie posiadam. Chyba że pan gardło podkoszulkiem owinie...

SYREN:
- Daj pan spokój z tem striptizem! Na gardło jak na razie sie nie uskarżam, nie. Na co inne sie uskarżam. Na ludzkom niewdzięczność mianowicie!

RYBAK:
- Czy ma pan na myśli kogoś konkretnego?

SYREN:
- A mam, mam jak najbardziej. Dla kogo ja całe noce smętnie zawodziłem, no, dla kogo?

RYBAK:
- Pan za... zawodził?

SYREN:
- A zawodziłem. Jak najbardziej zawodziłem. I co?

RYBAK:
- I co?

SYREN:
- To ja sie pytam i co.

RYBAK:
- A ja co mam robić?

SYREN:
- Rób pan, co chcesz. Teraz to i tak wszystko jedno...

RYBAK:
- Gdybym mógł poznać przyczynę pańskiego pesymizmu, być może...

SYREN:
- Pan jesteś przyczyną.

RYBAK:
- Ja?

SYREN:
- A niby dla kogo ten mój piękny śpiew?

RYBAK:
- A więc to pan śpiewał? Ale w jakim celu... To znaczy... ja nic nie rozumiem!

SYREN (spuszczając głowę):
- Uwieść chciałem.

RYBAK:
- Uwieść?

SYREN:
- Tak, uwieść. Nie słyszał pan, że syreny uwodzom? Śpiewem sie znaczy.

RYBAK:
- Słyszałem. Ale mimo to... Uwieść pan chciał... Mnie?

SYREN:
- A pana, pana! Co sie pan tak dziwisz!

RYBAK (ostrożnie):
- Pan, o ile się nie mylę, jest... samcem?...

SYREN:
- Tylko bez takich, wypraszam sobie!

RYBAK (odsuwając sięnieco):
- Ja wszystko rozumiem... Ale, wie pan, chyba mnie pan wziął za kogo innego...

SYREN:
- Innego? Pewnie, że bym wolał innego, ale w tej głuszy to i pan obleci!

RYBAK (dotknięty do żywego):
- Oblecę? To bardzo uprzejme z pańskiej strony...

SYREN:
- Co sie tak nadął, ropuch jeden? Wrażliwy jaki!... Obleci, znaczy obleci. A pan myślałeś, żeś miss Pojezierza i Mazur z tym otłuszczonym kołdunem i małymi oczkami, co?

RYBAK:
- Wypraszam sobie!

SYREN (śpiewa):
Raz sie żaba, łysa,stara,
Bardzo czymś zdenerwowała.
Gały wyszły jej z orbity -
Już nie skusi sodomity, hej!

(...)

Dec 2, 2013

RZECZ O POŚLIZGACH - AKOMPANIATOR



Spóźnione wyznania:
Akompaniator wyznaje miłość artystce operowej po trzydziestu latach znajomości. Te zapiski o sztuce w warszawskim Teatrze Syrena powstają po czterech latach od premiery. Ale zarówno uczucie, jak i wrażenia artystyczne nie muszą się zestarzeć; niektóre dojrzewają latami jak wino dobrego gatunku.

Spektakl w Syrenie ma wyraźnie wszelkie cechy spektaklu “dojrzałego”, uleżanego. Wszystkie szczegóły dopracowane, niuanse rozegrane z prawdziwą znajomością rzeczy, pauzy na śmiechy widowni wplecione bezszwowo w kanwę opowieści. Choć podobno nie jest grany często, przynajmniej na deskach teatru, w którym powstał.

Anna Śleszyńska ma głos i potrafi go przekonująco wykorzystać, tworząc wiarygodną postać nie najmłodszej śpiewaczki o niezbyt udanej karierze i po niezbyt udanych wielu miłosnych związkach.
Partneruje jej Jan Jankowski, zmieniony dzięki charakteryzacji w nieatrakcyjnego, a dzięki grze w pokręconego psychicznie mężczyznę w wieku średnim, tajemnie od lat zakochanego w divie.

Reżyser, Grzegorz Chrapkiewicz, zaproponował konwencję komedii, ocierającej się z jednej strony o farsę, a z drugiej o dramat psychologiczny. Dość dziwne to połączenie, choć przeważająca otoczka zabawowa dość łatwo pozwala przełknąć gorzką pigułkę ludzkiego nieszczęścia.
Nie jestem pewna, czy pokazanie tych postaci w cudzysłowie i wyciąganie każdego słownego dowcipu na pierwszy plan pomaga dramatowi czy mu przeszkadza. Innymi słowy, czy w samym materiale literackim autorstwa Anny Burzyńskiej, jest miejsce na głębszą zadumę nad ludzkim losem czy nie.
Wydaje mi się, że raczej to drugie i że para doświadczonych aktorów wyciągnęła z tego tekstu wszystko, co tylko się dało, by wieczór dla widzów minął z jak największym pożytkiem. Jeśli nie intelektualnym to rozrywkowym. Rozrywka jest na znakomitym poziomie, z mijającymi minutami fabuła coraz bardziej nas zaskakuje, a postaci odjeżdżają w surrealizm, zręcznie prześlizgując się przez pułapki nieprawdopodobieństwa i balansując tuż na granicy niewiarygodności, a widownia śmieje się szczerze i często.  

Warto szczególnie przyjrzeć się grze Jana Jankowskiego, który stworzył swojego akompaniatora bardzo precyzyjnie i świadomie. Postać ewoluuje wraz z rozwojem wydarzeń i wszystkie zmiany - nawet te od skrajności w skrajność - dzieją się w ramach jednego i tego samego portretu psychologicznego, rysowanego wprawdzie dość grubą kreską, ale bardzo konsekwentnie. Akompaniator w sztuce kilkakrotnie zaskakuje nas odsłaniając zupełnie nowe oblicze, by w końcu zatoczyć koło i powrócić do punktu wyjścia. Ale teraz widzimy go już zupełnie inaczej, dzięki dość przerażającej wiedzy, jaką na jego temat zdobyliśmy.
Śpiewaczka też jest postacią znacznie bardziej złożoną, niż mogłoby się zdawać na początku, a jej życie to w zasadzie pasmo klęsk - zawodowych i osobistych.
Sztuka skonstruowana jest jednak tak, że nie współczujemy tym postaciom, ale przynajmniej przyglądamy się ich relacji z prawdziwym zainteresowaniem.

Reasumując:
Jeśli ktoś ma ochotę poślizgać się po powierzchni rzeczy dość przerażających i dobrze przy tym ubawić - szczerze i serdecznie spektakl ten polecam.