Jul 29, 2014

I WAS WRONG, MR.KNIGHTLEY!


Przyznanie się do winy nigdy nie jest łatwe. Nawet gdy nie jest się rozpieszczoną jedynaczką, Emmą Woodhouse. Ale przyznać się trzeba.

Po latach zupełnie amatorskiego zainteresowania angielską literaturą XIX wieku, kiedy wszystkie intrygi, postaci, wątki i koligacje rodzinne z książek Jane Austen, sióstr Bronte, Elisabeth Gaskell, Dickensa i Thomasa Hardego (żeby wspomnieć tych najczęściej czytanych) mieszały się radośnie i niewinnie w mojej głowie, nastąpił Wiek Odpowiedzialności. Odkąd zaczęłam prowadzić tego bloga (ten blog?) i na forum bądź co bądź publicznym wypowiadam się na temat przeczytanych książek i ich autorów, dzieląc się bezwstydnie swoimi opiniami na ich temat, to chwaląc, tamto krytykując, muszę przyjąć na wątłe barki ciężar odpowiedzialności za swoje słowa. Oczywiście każdy jest uprawniony do jak najbardziej arbitralnych ocen i poglądów, de gustibus i tak dalej, no ale nie wypada głosić prawd z gruntu fałszywych, a przynajmniej nie potwierdzonych, a coś takiego właśnie niedawno mi się zdarzyło. 

Proszę wybaczyć starzejącej się kobiecie z początkami demencji, że pomieszała ze sobą kilka książek, w wyniku czego wyszedł jej obrazek pasujący bardziej do oczekiwań i prywatnych literackich sympatii, a nie do rzeczywistości. Poniósł mnie entuzjazm dla Joan Aiken, której książki dla dzieci bardzo cenię, a zwłaszcza jedną - “The Stolen Lake” (stoi na mojej półce z ulubionymi pozycjami dziecięcej literatury obok Puchatka, Muminków, Alicji, O czym szumią wierzby, Piotrusia Pana, Małego Księcia, Mikołajka i Pippi - więc naprawdę w doborowym towarzystwie).  Na blogu dla młodszej wiekowo grupy czytelników, Świstaki i Inne Smaki, www.mariaszajer.wordpress.com napisałam jakiś czas temu:
“W przeciwieństwie do wielu autorów próbujących sztuki pisania a’la Austen, Aiken ta sztuka wychodzi…”

Tak naprawdę, jak się okazuje, wyszła jej tylko raz, i to nie do końca idealnie, co właśnie ze wstydem odkryłam. “Emma Woudhouse” (kontynuacja niedokończonych “Watsonów”) jest “austenowska”, choć gwałtowna śmierć pani Blake i jej synka w wypadku nie jest czymś, co można by łatwo Jane Austen przypisać. U Austen umierają tylko osoby starsze albo mało z głównym wątkiem związane.  Ale generalnie ta powieść nie rozczarowuje miłośników twórczości Austen.
Natomiast w ręce wpadła mi właśnie “Córka Elizy”, z tego co wiem jedyna z powieści “austenowskich” Joan Aiken wydana po polsku.
Tu już autorka dała się ponieść własnemu temperamentowi twórczemu, wybujałej fantazji oraz tak charakterystycznemu dla niej zacięciu krytyczno-społecznemu. Książka jest interesująca, ale w żadnym wypadku nie w stylu Jane Austen. Zapewne zresztą nigdy nie miała być - Aiken jest zbyt dobrym “fachowcem” literackim, żeby nie była to jej świadoma decyzja. Widać to jasno, poczynając od wyboru zupełnie nie “austenowskiego” typu narracji - powieść napisana jest w pierwszej osobie, co u Jane Austen nigdy się nie zdarza; nawet jej “nietypową” “Lady Susan” tylko pozornie można by zaliczyć do tego gatunku; tak naprawdę była próbą J.A. zmierzenia się z tak popularną w XVIII wieku formą powieści epistolarnej - której zresztą nigdy potem nie powtórzyła.
Ale forma to jeszcze nic - przede wszystkim wybór głównej heroiny, który determinuje moralno-społeczny aspekt książki, jest “typowo nietypowy” dla Austen. Eliza jest dzieckiem wychowywanym w Dolinie Bękartów i dowiaduje się o życiu znacznie więcej (i znacznie wcześniej) przykrych, ponurych i wulgarnych szczegółów niż jakakolwiek z bohaterek Jane Austen. Najbardziej szokujący jest chyba jednoznacznie sugerowany obraz wykorzystywania seksualnego małej dziewczynki przez duchownego, do którego jej zastępcza matka wysyłała ją na nauki. Nieślubne dzieci to był temat, który pojawiał się u Jane Austen, ale zawsze na marginesie opowieści. Natomiast seks, a już zwłaszcza w kontekście małych dzieci!… I duchownych!… Nie do pomyślenia. Ale to nie wszystko - jest tam i bycie utrzymanką starca, który był kochankiem jej matki, i gwałt, i morderstwo. To świat Jane Austen wywrócony do góry nogami, dokładne przeciwieństwo tego, do czego nas przyzwyczaiła. To albo niemoralne opowiastki rodem z XVIII wieku, albo Zola w spódnicy, bez jego zadęcia serio. Ze względu na awanturnicze przygody heroiny w drugiej części książki, w czasie wyprawy do Portugalii, przywodzi to także na myśl postmodernistyczne zabawy Johna Bartha (“Bakunowy Faktor”). Bo książka nie jest ponura, wszystkie okropne i brutalne wydarzenia opisywane są bardziej jak przygoda niż tragedia. 
Dla miłośników twórczości Jane Austen wątki bardziej bezpośrednio nawiązujące do “Rozważnej i romantycznej” też muszą być rozczarowujące. Głównie przez zmianę emocjonalnej perspektywy, sprawiającej, że osoby, które polubiliśmy czy obdarzyliśmy szacunkiem, okazują się być niesympatyczne. Na przykład państwo Ferras, czyli główna bohaterka powieści Austen, "rozważna" Eleonora, i jej ukochany, z którym ku naszej satysfakcji po tylu perypetiach i przeszkodach połączyła się na końcu oryginalnej powieści węzłem małżeńskim, są przez Aiken odmalowani niezbyt przychylnie. Zwłaszcza Edward, który zgorzkniał w małżeństwie i zaniedbuje, a nawet tyranizuje swoją żonę, doprowadzając niemal do jej śmierci w czasie epidemii tyfusu w parafii. Mają źle wychowaną, zadzierającą nosa i nieczułą córkę. Marianna i pułkownik Brandon też są nie lepsi - nieobecni przez niemal całą powieść, wykorzystują swoich ubogich szwagrów do opieki nad posiadłością, nie płacąc im za to, i unikają kontaktów ze swoją podopieczną. W finale, po śmierci Brandona, okazuje się, że to małostkowość i zazdrość Marianny były przyczyną, dla której “córka Elizy” tak mało dobrego zaznała od swego prawnego opiekuna. 
Czytając tę książkę, przypomniały mi się odczucia, jakie miałam oglądając jedną z filmowych adaptacji “Mansfield Park”- której reżyser pozwolił sobie na wiele “ulepszeń” w stosunku do oryginału. Niemiłe, a na pewno “nieaustenowskie” wrażenie zrobił na mnie zwłaszcza wątek z niewolnikami.
W mniej ponurej “Córce Elizy” brakuje przede wszystkim tak typowego dla Jane Austen “małego realizmu”, owego sławnego “working on small piece of ivory”. Za to dużo jest tam zbiegów okoliczności, sławnych historycznych postaci (para poetów: William Wordsforth i Samuel Coleridge) wplątanych w coraz bardziej nieprawdopodobne wątki, pełne niespodziewanych zwrotów akcji. Za wiele egzotycznych przygód oraz gwałtownych namiętności.
Skąd więc u mnie przekonanie, że Aiken “wychodzi sztuka pisania a la Austen”? 
Po pierwsze stąd, że “Córki Elizy” nie czytałam do tej pory. Po drugie - bardzo wysokie mniemanie o warsztacie pisarskim Aiken, która sześciokrotnie podejmowała wątki “austenowskie”, i już w swojej wyobraźni czytałam jej kolejne książki, których tytuły brzmią tak zachęcająco:
   Mansfield Revisited (1984)
    Jane Fairfax: The Secret Story of the Second Heroine in Jane Austen's Emma (1990)
    Eliza’s Daughter (1994)
    Emma Watson: The Watsons Completed (1996)
    The Youngest Miss Ward (1998)
    Lady Catherine's Necklace (2000)
Trzeci powód - powieść  “Emma Watson” jej autorstwa, o której już wspomniałam i którą cenię.
I wreszcie czwarty - powieść “Sadinton”, którą z jakiegoś dziwnego powodu zapamiętałam jako utwór Joan Aiken, a którą w rzeczywistości napisała “pewna dama”, czyli Marie Dobbs. Tak zgrabna kontynuacja niedokończonego rękopisu Austen, że trudno się zorientować, gdzie kończy się jej historia, a zaczyna “sequel”. Nawet wątek, który wydał mi się nieco “podejrzany”, czyli postać Mulatki, bajecznie bogatej panny Lambe, okazał się być autentycznym  pomysłem Austen, która w ostatniej powieści swojego życia wprowadziła nie tylko nowe krajobrazy, ale i najwyraźniej nową kategorię postaci. 

Czyli cztery dość słabe, teraz to widzę, przesłanki.
“I was wrong, Mr.Knightley” - biorąc swoje pobożne życzenia za fakt, i próbując przedstawić je światu jako rzeczywistość. Z tym większą niecierpliwością będę teraz wypatrywać “Kindle editions” pozostałych powieści Joan Aiken z serii “austenowskiej”, by ostatecznie zdecydować, czy jedna J.A. umiała pisać jak druga.

Jul 24, 2014

WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ PRZEZ ZBĄSZYNEK



Tym razem już mniej przyjemnie; wprawdzie dogadzam sobie jak mogę, klasa I-wsza, a jakże, a na dodatek Intercity, ale Polskie Koleje Państwowe nie są przygotowane na upały i w przedziale panuje prawdziwie tropikalna temperatura. Ach, gdzież te klimatyzowane wagony otwarte, którymi niegdyś jeździłam do Poznania? Nie w tym składzie. Tu panuje niebieski plusz w pomarańczowe ciapki, tradycyjne brązowe-atłasowe zasłonki z wytłoczonym napisem PKP i zero klimy.

Oczywiście narzekać co nie ma; gdy przypomnę sobie podróż w podobnym upale z Bombaju do plaż Goa, to niewątpliwie obecnie pławię się nie tylko w pocie, ale i luksusie. We wspomnianym indyjskim “ekspresie”, który już na stacji początkowej, czyli Mumbai Victoria Station miał półtorej godziny spóźnienia, jechało się na twardych ławkach w otwartym(!) wagonie; na każdej ławce przeznaczonej dla 4 osób, siedziało co najmniej sześć. Oprócz tego w przejściach tłoczył się tłum tych, co nie załapali się na miejsce siedzące. Okna bez szyb, tylko z poziomymi kratami; dostarczały przewiewu powietrza, tylko że gorące było jak z pieca, a po kilku godzinach jazdy w huku i przewiewie człowiek (znaczy ja) miał głowę spuchniętą i wielką jak bania. A przynajmniej miał takie uczucie. Pod nogami kłębił się tłum kalekich dzieci-żebraków, które kawałkami szmat przesuwały śmieci walające się na podłodze z kata w kąt. A toalety? Zrzućmy na toalety zasłonę milczenia. Tradycją jazdy takim pociągiem jest wyrzucanie wszystkich śmieci za okno - w czasie jazdy i na postoju. Całe dworce i torowiska są nimi zawalone. Ale nie wszystko idzie na marne - przy torach koczują biedacy, traktujący te wylatujące oknami dary jak mannę z nieba, i kozy zjadające wszystko jak leci.
Podróż trwała kilkanaście godzin i na tyle zniechęciła mnie do indyjskich kolei klasy economy, że dalsze podróże odbywałam klasą pierwszą, w wagonach klimatyzowanych, mimo wyraźniej dezaprobaty mojego ówczesnego towarzysza podróży dla takich burżuazyjnych fanaberii. Klasa pierwsza ma okna, tak brudne, że w ogóle nic przez nie nie widać, i jest klimatyzowana (o ile klima się nie zepsuje). Jedzie się jak w dusznej puszcze, nie wiadomo dokąd, ale ma się wokół siebie kilkanaście albo i więcej centymetrów wolnej przestrzeni. Można wpaść w błogosławiony stupor i przetrwać te kilkanaście godzin.

Tak więc obecna podróż Warszawa-Poznań-Zielona Góra to bułka z masłem dla takiego kolejowego wyjadacza jak niżej podpisana. Za oknami nasze pola malowane zbożem rozmaitem, niebo błękitne i parę zaróżowionych obłoczków na nim; pociąg, można powiedzieć, pędzi, a nie wlecze się, więc jest duża szansa, że przesiadka w Poznaniu się uda.



Bilety mam wszystkie w nowomodnym stylu - wydrukowane na własnej drukarce z własnego komputera; wszystko, panie, przez Internet kupione. Nawet na odcinek powrotny Zielona Góra - Zbąszynek lokalną kolejką, za 13,50 - też. Swoją drogą o Zbąszynku nie słyszałam - wstyd chyba, ale okazuje się, że tam zatrzymują się wszystkie super-ekspresy jadące z Warszawy do Berlina i z powrotem, więc to jakaś bardzo ważna stacja musi być. Mam przynajmniej taką nadzieję, że się zatrzymują, bo w drodze powrotnej (jutro) właśnie w Zbąszynku mam się przesiąść. Już widzę siebie na peronie wśród pól (malowanych zbożem rozmaitem) i ekspres Berlin-Warszawa przelatujący niby pocisk obok mnie…

No i proszę, kara za optymizm! Dojechaliśmy do Łowicza, intercom zadźwięczał dzyń dzyń i popłynęły z niego takie oto słowa:
“Informujemy że na stacji Łowicz Główny wydłużymy czas postoju do 15 minut z powodu interwencji medycznej. Przy tym czas ten może ulec zmianie. Za niedogodności przepraszamy.”

Moja przesiadka w Poznaniu, na którą mam 28 minut, zaczyna wyglądać wątpliwie… No super! Nie ma to jak odrobina adrenaliny w podróży!



* * *

Zwracam honor. Pociąg nadrobił opóźnienie, które i tak było krótsze niż 15 minut. Tak że do Poznania zajechaliśmy o czasie i spokojnie znalazłam właściwy peron, skąd ma ruszyć mój Bachus - tak się nazywa, więc jak najbardziej, zdawałoby się, do Zielonej Góry?… Otóż, proszę państwa, nie do końca! Tylko początek - czyli cztery pierwsze wagony - reszta zostaje na peronie jeszcze jedenaście minut, a potem jedzie całkiem gdzieś indziej (nie usłyszałam dokąd). Mam nadzieję, że wagon, w którym siedzę jest rzeczywiście jednym z czterech odczepianych, które do Zielonej Góry jadą… Siedzę w nim z pewnym ściskaniem w dołku, ale z wiarą, ze siedzę właściwie. Ach te emocje kolejowe!

Jest 16,30. Upał jeszcze nie zelżał, ale stacja jest zadaszona, więc słońce nie wali prosto w dach i okna. Miałam jakieś refleksje, które wydawały mi się godne zapisania, na trasie do Poznania, ale było mi za gorąco. A teraz już nie pamiętam. W głowie ugotowany mózg, palce lepią się do klawiatury, komputer parzy w kolana. 
Na sąsiednim torze stoi dość zatłoczony expres Waszawa-Berlin - a wiec jeździ przez Poznań! Dlaczego więc trzeba wsiadać do niego w Zbąszynku?… Hm. Obejrzę sobie ten sławetny Zbąszynek niedługo, bo doczytałam się, że jest na naszej trasie (wszystkie drogi prowadzą przez Zbąszynek).

Ruszyliśmy, a więc będzie już tylko lepiej. Tym razem jestem sama w przedziale. Od razu jest czym oddychać. Może zresztą nie z braku ludzi, a dlatego, że okno otwarte. Facet na drodze do Poznania, siedzący przy oknie naprzeciw mnie, na “zawietrznej”, bał się przeciągów.

Czy ze mną jest coś nie tak, że tak bardzo lubię być sama? 
Sama w podróży - jest w tym coś wyzwalającego.

Może to takie lajtowe przygotowanie do ostatniej podróży, którą na pewno każdy z nas odbywa samotnie?
Po pojedynczej szynie.


Jul 21, 2014

RAJ, CZYLI PIEKŁO

Jest lato. Jeżdżę tu i tam, ale nie na wywczasy, tylko, żeby załatwić to i owo. Służbowo znaczy, w służbie własnej, a raczej rodzinnej, ale to inna bajka.

I kiedy tak jeżdżę, a pociąg stuka tuk tuk, to myślę sobie o tych szczęśliwcach, co się wylegują na plaży albo wokół basenu leżą pokotem, przyrumieniając się ze wszystkich stron. I to jest znakomity pretekst, żeby napisać parę słów o mojej ulubionej wakacyjnej lekturze, czyli o “Paradise News” Davida Lodge’a. 

Bohater, zupełnie jak ja, jedzie z tłumem wakacjowiczów, ale w zupełnie niewakacyjnym celu. Tylko nie jak ja do Kołobrzegu, nic zresztą nie ujmując tej malowniczej miejscowości, ale do… Honolulu. W samolocie poznaje Rogera Sheldrake’a, antropologa specjalizującego się w turystyce. I tenże Sheldrake dzieli się z teologiem Bernardem (czyli naszym głównym bohaterem) swoją dość rewolucyjną teorią na temat turystyki. 
Ponieważ ogarnął mnie wakacyjny leń, nie będę pracowicie przepisywać co smakowitszych kawałków, a po prostu je pstryknę. Oto pierwszy z nich:



No i proszę - jakaż pociecha dla tych wszystkich, którzy zostają w domu (lub podróżują służbowo)! I to pociecha jak najbardziej faktyczna - ileż to par po pierwszych wspólnych wakacjach znienawidziło się? Ileż to rodzinnych kłótni wygenerował sam proces pakowania się? Ile nerwów stracono wykłócając się o pokój z działającą klimą? Przykłady same pchają się pod pióro czy raczej na klawiaturę.
Dalej jest jeszcze lepiej. Kiedy Bernard nieśmiało protestuje, że przecież współpasażerowie wyglądają na uszczęśliwionych, Sheldrake replikuje:



Teoria Sheldrake’a, jak najbardziej przekonująca, to to, że turystyka jest… nową religią. Religią, której wyznawcami są ludzie całego świata, niewierząćy, Mahometanie, buddyści, katolicy. Pielgrzymują do Rzymu by zobaczyć Kaplicę Sykstyńską, do Paryża, by oddać hołd Wieży Eiffela. Odprawiają dziwne rytuały, gromadząc się nie przed ołtarzem, ale wokół basenu i od czasu do czasu dokonując obrządku zanurzenia. Mamieni idealną wizją z ulotek reklamowych, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistości, gonią za mitem Raju. 





Tym się pocieszywszy, wyruszam jutro w moją kolejną nie-wakacyjną podróż. 

Jul 11, 2014

PRZERWA W ŻYCIORYSIE



No to jadę. Trasa długa, przedział sypialny jak z innej epoki - ściany koloru musztardowego, bordowy dywanik na podłodze i ten dziwny zapaszek! Ale przynajmniej jestem sama w przedziale i będę mogła położyć się i zasnąć; w sumie lubię spać w pociągu. Jego miarowy stukot, a nawet zgrzyty i piski, jakie zwykle wydaje przy hamowaniu, działają na mnie uspokajająco. Czas zawieszenia. Nie ma nic do zrobienia. Po prostu jedzie się. Wszystkie kłopoty zostały za nami albo oczekują nas u kresu podróży, ale teraz żaden z nich nas nie dotyczy. Pamiętam takie podróże, w czasie których modliłam się, żeby trwały jak najdłużej. W podskakującym przedziale byłam bezpieczna, nikt nie oczekiwał ode mnie, że zrobię to czy tamto, czy że podejmę wreszcie decyzję. Pociąg otaczał mnie i chronił, niby pancerz i póki miałam go wokół siebie, nic złego nie mogło mi się przydarzyć. Jadąc, znajdujemy się w dziwnej czasoprzestrzeni, w której nie obowiązują normalne prawa - znajdujemy się już nie tu, ale jeszcze nie tam, wyrzuceni poza margines i zahibernowani w takim poczciwym, staromodnym, klekoczącym limbo. Pomiędzy życiem, które porzuciliśmy, wyruszając w podróż, a wątkiem, który podejmiemy, wysiadając na stacji końcowej. 

Czy nie jest tak przypadkiem, że jadąc przestajemy się starzeć?… Nie chodzi mi to teorię Einstaina; nawet ja wiem, że Polskie Koleje Państwowe nie są w stanie rozpędzić swoich składów do wystarczających prędkości. Chodzi mi raczej o zjawisko psychiczne, nie fizyczne. Podróż to rodzaj przerwy w życiorysie. Podróżujemy w przestrzeni, ale zatrzymujemy się w czasie. 


Przerwa w życiorysie. 

Jul 6, 2014

WSZYSTKO NA SPRZEDAŻ, czyli “Wstydliwego sekretu” ciąg dalszy.



Miało być i będzie o eskapizmie niemal dosłownym, czyli ucieczce z naszego pięknego, bo pięknego, ale jednak opatrzonego już i zbyt dobrze znajomego kraju, do krajów mniej opatrzonych i znajomych. “Niemal”, bo tak naprawdę siedzę tu i nigdzie się w gruncie rzeczy nie wybieram - ale pofantazjować można.

Winić za początki tych mrzonek oraz narodziny fascynacji “przesiedleńczą literaturą faktu” należy oczywiście Petera Mayle’a  i jego “Rok w Prowansji” (wyd. 1989). Zapoczątkował on istną epidemię, zwłaszcza na Wyspach Brytyjskich, jeśli nie przeprowadzania się do Południowej Francji, to przynajmniej marzenia o przeprowadzce, gdy siedzi się w jakimś walijskim domku, wśród bujnej zieleni i patrzy na deszcz za oknem… Potem były następne książki jego autorstwa: “Jeszcze raz Prowansja”, “Zawsze Prowansja”, “Lekcje francuskiego” oraz lekkie powieści “Hotel Pastis”, “Dobry rok” i kilka innych. Tematem przewodnim tych książek, a dla czytelnika takiego jak ja głównym  źródłem emocji, jest kupno domu na obcej ziemi i późniejsza próba oswojenia zarówno tejże nieruchomości (czyli bardziej prozaicznie - remont/renowacja), jak i okolicznej ludności tubylczej. Taka przeprowadzka odświeża nasze zdolności percepcyjne, wyrzucając nas z utartych kolein codzienności; dzięki temu “odświeżeniu” znów zaczynamy czuć smak życia. Chyba głównie o to w tym stylu życia czy jego literackim erzacu chodzi.





Drugim odkryciem była Amerykanka, Francis Mayes. W 1996 opublikowała książkę “Pod słońcem Toskanii”. A potem kilka następnych:  “Piękno Toskanii”, “Codzienność w Toskanii”. Z rozpędu przeczytałam jeszcze jej dwie czy trzy nie-toskańskie książki (Słodka leniwa Georgia, Rok w podróży), ale nie wciągnęły mnie. Gdy byłam cztery lata temu w Umbrii, mieszkając nad jeziorem Castiglione del Lagio, a więc na granicy z Toskanią, o rzut beretem do Cortony, oczywiście wybrałam się tak dobrze znaną z książki drogą, prowadzącą z głównego placu Cortony, przez park, za miasteczko, w stronę południową - i dotarłam do domu Mayes, Bramasole. Znajduje się na znacznie bardziej pionowym stoku, niż to sobie z opisów i rysunków w książce wyobrażałam. Z drogi, jak to widać na zdjęciu, widać bardzo niewiele. No, ale dom stoi rzeczywiście tam, gdzie miał stać, jedna palma rośnie od frontu, ogród pnie się półkami w górę, a nawet sama Mayes przyjechała kilka dni później i miała być, jak nam powiedziano, na degustacji win w zaprzyjaźnionej enotece; byłam, ale nie dotarła (albo przyszła później).



Mayle i Mayes reprezentują dwa zupełnie odrębne podejścia do tematu. Peter Mayle pisze o swoich perypetiach w obcym kraju z przymrużeniem oka, z typowym angielskim humorem i wyczulonym na “dziwactwa Francuzów” zmysłem obserwacji. Książki Francis Mayes natomiast to rodzaj pamiętnikarskich esejów, opisujących z jednej strony perypetie z kupowaniem i remontowaniem domu we Włoszech, a z drugiej opisującej wnikliwie włoską kulturę, sztukę, mentalność i przyrodę. Całość przetykana przepisami włoskiej kuchni. 

Po tej znakomitej dwójce już “poszło”. Kupowałam kolejne książki Ferenca Mate (Winnica w Toskanii, Wzgórza Toskanii, Mądrość Toskanii), Marleny de Blasi (Tysiąc dni w Wenecji, Tysiąc dni w Toskanii, Tysiąc dni w Orvieto), Annie Hawes (Extra virgin, W krainie oliwek) i paru innych mniej czy bardziej poczytnych autorów-emigrantów na południe Europy. 

Prawdziwa katastrofa zaczęła się, gdy nabyłam Kindla i otworzył się przede mną świat e-booków. Odkryłam, że tego rodzaju książek są nie setki, nie tysiące, ale zapewne dziesiątki tysięcy. Niektóre nawet bardzo sympatyczne jak seria “Two Old Fools” (Victorii Twead ), czyli opowieści pary brytyjskich (oczywiście!) emerytowanych nauczycieli, która kupiła dom na hiszpańskim, sorry za wyrażenie, zadupiu. 
Nie mogąc połapać się w całym tym bogactwie, zastosowałam kryterium pod tytułem: tylko poniżej 3 dolarów (mówię o cenie książki oczywiście), ale i to daje nieskończenie wiele rezultatów. Oto niektóre z nich, które i zakupiłam, i przeczytałam, i zasadniczo nie żałuję:
Whaddya Mean a Year in Provence? (Evan Llewellyn); 
Gone with the Wine: Retirement Adventures in France (Rosanne Knorr);
How blue is my valley, the real Provence (Jean Gill);
A Plane Tree in Provence (Arlene Graber); 
A Chesnut Barn in Tuscany (Catherine Carabine); 
I najdłuższy tytuł świata:
An Italian Journey: A Harvest of Revelations in the Olive Groves of Tuscany: A Pretty Girl, Seven Tuscan Farmers, and a Roberto Rossellini Film  (James Ernest Shaw);
The French House (Nick Alexander);
An Acre Of The Dordogne (Ian Burgess);
So We Bought the Farm (Steve Riddle);
No i zataczając coraz szersze kręgi:
Travels With Tinkerbelle - 6000 Miles Around France In A Mechanical Wreck (Susie Kelly); 
A nawet:
Happier Than A Billionaire: Quitting My Job, Moving to Costa Rica, and Living the Zero Hour Work Week (Nadine Hays Pisani)    - Czyż takiemu tytułowi można się oprzeć?

Otwierały się przede mną kolejne domy, zakupione po jakichś wariackich poszukiwaniach, szalone przeprowadzki, koszmarne remonty, opisane zazwyczaj tak bardzo dowcipnie, aż człowiek zaczyna marzyć o zleceniu tego czy owego elektrykom i hydraulikom… Widziałam inne kraje nie oczami turysty, a kogoś, kto przesadził się dobrowolnie na obcą ziemię i teraz z lepszym czy gorszym skutkiem próbuje zapuścić w niej korzenie.

No, ale największym urokiem tych wszystkich opowieści była oczywiście… ucieczka od siebie i próba określenia się na nowo. Nie w okolicznościach, na które skazał nas los, ale Całkiem Gdzieś Indziej, w miejscu, które sami dla siebie wybieramy, odkrywamy i do pewnego stopnia stwarzamy. 

Wracając do tych, od których wszystko się zaczęło, czyli P.Mayle’a i F.Mayes - śmieszne jest, że jako pewnego rodzaju “zdradę” odebrałam kiedyś wiadomość, że Mayle opuścił na parę lat Prowansję dla Stanów. Podobnie miałam za złe Mayes, że z równym zapałem jak o Bramasole pisze w którejś z książek o swoim amerykańskim domu (ona zresztą przez wiele lat traktowała Bramasole jako dom wakacyjny; wykładając na amerykańskiej uczelni miała niezwykle długie urlopy i wystarczające środki, żeby takie życie prowadzić - strasznie jej tego zazdrościłam). Potem zakupiła jeszcze jedną nieruchomość, powyżej Bramasole; z basenem, na bardziej płaskim terenie (pisuje to w swojej ostatniej książce z serii, “Codzienność w Toskanii”, gdzie sporo gorzkich nut i nieco odsłony ciemniejszej strony Włoch, włoskiej mentalności i włoskiego życia). Dla mnie Bramasole było “jedyne”, a tu, patrzcie państwo, zostaje odstawione przez swoją panią na boczny tor!… Potem nastąpił moment (ze dwa lata temu), gdy przeglądając strony z toskańskimi nieruchomościami do kupienia (!) trafiłam na ogłoszenie, że jej posiadłość na wzgórzu jest wystawiona na sprzedaż. Gdybym miała ten milion euro!… (cenę podaję z wyobraźni, bo nie pamiętam już jaka była, a nie chce mi się szukać po Internecie, bo dom pewnie już dawno sprzedany).
A wczoraj wpadła mi w ręce (raczej oczy)  taka informacja:
“Best-selling author Peter Mayle, who wrote A Year in Provence and 12 other books, is selling his 18th-century house on the outskirts of Lourmarin in the Luberon region of Provence. And as you can imagine, it's magnificent. - See more at: http://theprovencepost.blogspot.com/2011/01/peter-mayles-house-is-for-sale.html#sthash.39MXojcz.dpuf




Czyli też na sprzedaż. Nie tylko historia z nim związana, ale on sam, kamień na kamieniu, cyprysy, błękitne niebo… Nie jest to wprawdzie ten dom “literacki” - tamten był w miarę skromny i Mayle sprzedał go już wiele lat temu, ale zawszeć to prowansalski dom najsławniejszego autora piszącego  o Prowansji. Ktoś chętny? 

Jul 3, 2014

WSTYDLIWY SEKRET




Mam ich kilka. Jednym z nich jest sposób, a właściwie parę sposobów na poprawienie sobie nastroju. Większość z nich jest typowa i nie ma nad czym się rozwodzić: napychanie się czekoladkami, czytanie kryminałów, drapanie kota za uszami. Mam też na pulpicie komputera parę obrazków, które otwieram sobie, gdy potrzebuję szybkiej, duchowej pociechy; patrzę na każdy z nich co najmniej raz dziennie (czyli że jestem w stanie chwiejnego, bo chwiejnego, ale jednak przygnębienia niemal codziennie, hmm?…). Obrazki charakteryzują się tym, że są słodkie. Należą do typu “idylliczny” i osobę bardziej cyniczną niż ja w chwilach słabości, mogą przyprawić o mdłości. A jednak działają, na krótko, bo na krótko, ale liczy się efekt.
Dzisiaj przedstawiam mój sekretny pocieszalnik nr 1, czyli wizję bezproblemowego (oczywiście!) życia w chatce w którymś z bezproblemowych (oczywiście!) krain południowej Europy, typu Prowansja, Włochy, Hiszpania… Eskapizm ucieleśniony. Proszę bardzo, możecie sobie skopiować i też się pocieszać!
Taki obrazek ma przedłużenie w postaci lektur typu "Rok w Prowansji", "Pod słońcem Toskanii" czy "W krainie oliwek". Ale o tym następnym razem.