Nov 29, 2013

ZAPCHAJDZIURA Z RÓŻĄ W TLE

Tytuł szczery do bólu. Zwaliło się mnóstwo spraw, rzeczy do załatwienia wyskakują jedna za drugą z szuflady, okulary się pocą, wiatr świszcze koło uszu - tak pędzę.
Robak sumienia podgryza jednak systematycznie i trzeba czymś go spacyfikować. Jest kilka rzeczy na rzeczy, ale wymagają dłuższej przerwy w czasoprzestrzeni, żeby rzetelnie się nad nimi pochylić.
Sięgam więc w głąb biurka i wyciągam coś... Taniec badylarzy?... Czy ktoś jeszcze tak mówi?... I dlaczego tańczą?... Czytam, widzę te szklane domy z marzenia, te błyszczące samochody, te rauty podmiejskie i nas maluczkich, szarych, bidniutkich przyciskających twarze do zapoconej szyby... Uczucie wciąż żywe i świeże, choć róże z tamtych szklarni dawno już zwiędły. Niech więc będzie - Taniec badylarzy.


TANIEC BADYLARZY

stałem przed szybą cieplarni
oparłem o nią ręce
trzasnęło
we mnie coś
skurwiele mają tyle pieniędzy
tyle pachnących pieniędzy
i tyle jesiennych róż

na szyjach noszą wieńce
z tych róż a z tych pieniędzy
skręcają pety
boże skręcają pety z róż

a potem maszerują
w orszakach uroczystych
rzędami i w lakierkach
z żonami w bombonierkach

zefirek lekki muska ich tyły wypieszczone
gdy przykucają
chyłkiem
zlizując z róż swych kurz

o zmierzchu odjeżdżają w błyszczących kabrioletach
w ukłonach i mankietach
zmywają się
bo cóż

stałem przed szybą cieplarni
trzasnęło we mnie coś
skurwiele mają tyle
pieniędzy
tyle pachnących pieniędzy
i tyle jesiennych
róż



Nov 22, 2013

CZYTAT TYGODNIA - A.MUNRO A BAJOLANDIA


“Lubiła wracać do książek. Na okrągło czytała Braci Karamazow, Młyn nad Flossą, Skrzydła gołębicy i Czarodziejską górę. Brała którąś z nich, by przypomnieć sobie tylko jeden fragment, lecz nie mogła się oderwać aż do ostatniej strony. Czytywała też powieści współczesne. Zawsze tylko beletrystykę. Potrafiła dowodzić, i to niekoniecznie żartem, że odskocznią od czytania jest dla niej rzeczywistość. Nie odwrotnie.”
Alice Munro, opowiadanie “Wolne rodniki”

Zorientowałam się, że przez te zapiski przeplata się parę stałych tematów. Jednym z nich jest książkowa narkomania czy eskapizm, jak kto woli. Jedna z bohaterek Munro posunęła się w nim widać aż tak daleko, że to życie stało się przerywnikiem w czytaniu, a nie odwrotnie.
Co przypomina mi jedno z opowiadań w mojej własnej (sorry) “Książce dla Klementyny” - “Dziura do Bajolandii” (i naaaaprawdę nie porównuję się w żadnym stopniu do tegorocznej Noblistki :). Mama tytułowej bohaterki tak bardzo ucieka od nieciekawej, a nawet przykrej rzeczywistości (Tata pewnego dnia pojechał “w delegację” i już nie wrócił), że dosłownie “roztapia się w książkach”. Najpierw coraz trudniej się z nią porozumieć, aż w końcu znika zupełnie, a na oparciu fotela zostają tylko jej okulary i ostatnio czytana książka.
Od niezbyt rozgarniętego Krasnala Klementyna dowiaduje się, że Mama na stałe przeprowadziła się do Bajolandii.

Bajolandie są różne, tak jak różni się pisarstwo A.Munro od bazgraniny M.Szajer. Ale fakt jest faktem - my, Czytacze, lubimy w nich przebywać bardziej, niż może powinniśmy.

Nov 20, 2013

ZBYT WIELE SZCZĘŚCIA?



Do laureatów Literackiej Nagrody Nobla podchodzę z zasady nieufnie - o ile sama ich wcześniej nie odkryłam. Nie pędzę do najbliższej księgarni, żeby nagle wykupić wszystkie książki autora, którego dotąd nie znałam, i nie zaczynam się nim zachwycać. Taki gremialny pęd raczej odstrasza mnie, niż zachęca. Wolę chadzać, tam, gdzie nikt nie chadza. Choć to w zasadzie głupie. Przecież warto wiedzieć, co inni czytają i cenią.
Mnie się chyba w tym wszystkim czka z jednej strony komuną (mam uraz do imprez masowych), a z drugiej konsupcyjnym kapitałem (tłumny pęd do tego, co najlepiej “się sprzedaje”). Ot, śmieszna schizofrenia człowieka rozkraczonego między dwoma epokami.

Alice Munro do poczytania dostałam od przyjaciółki - ech, te przyjaciółki, dbają, jak widać, o mój rozwój duchowy i kulturę osobistą!
Opowiadania oczywiście; tytuł zbioru “Zbyt wiele szczęścia”. Książka rzetelnie gruba (takie lubię), papier pachnie ładnie, pani Alice też ładnie uśmiecha się ze zdjęcia na skrzydełku - początek obiecujący. Otwieram, czytam… Jedno opowiadanie, drugie, trzecie.
Nie będę Was dłużej trzymać w napięciu… to małe-wielkie majstersztyki. Bardzo oryginalnym głosem pisane, bardzo wciągające. Świat opisywany detalicznie, a jednoczeście syntetycznie. Opowieści często  obejmują prawie całe życie bohatera, jakby próbując je uporządkować według jakiegoś pokrętnego algorytmu, do którego czytelnik nie ma w zasadzie dostępu. W tej magicznej stylistyce niejednoznaczności odpowiedzi jednoznaczne nigdy nie padają. Albo czasem padają. A nawet kilka różnych. Jednocześnie.

Opowieści są mroczne czy o mrok się ocierające, ale z drugiej strony niewymuszona codzienność tego mroku sprawia, że nie jest nam straszny. Że przeżywamy go wraz z bohaterem jako Doświadczenie cenne dla niego i dla nas samych, nic więcej, nic mniej.

Odkładam książkę z wrażeniem, że napisała ją wielka pisarka, mistrzyni słowa i nastroju; prawdziwa koronczarka snująca swoje magiczne wątki i prowadząca czytelnika do miejsc, w które sam by nigdy nie trafił.
Ale czy stanie na mojej półce z ulubionymi książkami?
Raczej nie. Porusza mój umysł, wzbudza mój podziw, ale...

Nie znaczy to, że za jakiś czas nie sięgnę po nią znowu - w końcu, jak sama Munro uczy w swoich opowiadaniach, najbardziej niespodziewani bywamy dla siebie samych.

Nov 18, 2013

MASŁOWSKA VIA GLIŃSKA





Wczoraj byłam, dziś przetrawiam.
Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku, sztuka w reżyserii Agnieszki Glińskiej, Teatr Studio. Dramat Doroty Masłowskiej, parokrotnie już wystawiany. Żadnej z poprzednich inscenizacji nie widziałam, również nie znam wersji radiowej zrobionej przez Glińską w 2009 r. Od razu przyznam - do Masłowskiej podchodzę jak pies w wrażliwym nosem powinien podchodzić do jeża. Nie moja bajka. I żeby nie było nieporozumień - to raczej ja jestem literackim dziwakiem, nie ona. Kogo jeszcze dziś obchodzą teksty, które obchodzą mnie? Nikogo. A Masłowska płynie z życiem, jest tu i teraz, aktualna, realna aż do bólu.
Zawierzyłam jednak rekomendacji przyjaciółki, która była na premierze i powiedziała z pełnym przekonaniem: “Będzie ci się podobać”. I miała całkowitą rację. Siedziałam całkowicie pochłonięta dramatem ludzi odbywającym się na moich oczach, o dwa kroki ode mnie. Było to fascynujące i straszne, i strasznie śmieszne. Bez tej ogromnej dawki humoru opowieść byłaby nie do strawienia, przynajmniej dla mnie. Ten wielokrotnie omawiany, wyklinany czy apoteozowany język Masłowskiej nie był tylko banalnym nośnikiem żartu słownego, ale bytem samym w sobie, czymś, co budowało bohaterów i ich żałosny dramat na równi z grą aktorską i zamysłem inscenizacyjnym. Nie dziwię się zupełnie Glińskiej, że kiedyś zrobiła z tego słuchowisko.
Ale ten spektakl to coś znacznie więcej niż słowa. Typowy dla teatru język symbolu czy umowności (żeby nie latać za wysoko) bardzo przydał się tekstowi, dodając całej banalno-głupiej (gdyby odedrzeć ją z wszystkich dodatków) historii dodatkowy, znacznie głębszy wymiar. I oto na naszych oczach rozgrywa się prawdziwa Tragedia. Jej poszczególne elementy to Głupota, Banał, Zakłamanie i dominująca Samotność. Fakt, że niektóre role męskie grają kobiety i na odwrót, jest zabiegiem, który od razu nam mówi, że to nie Big Brother, czyli czyste podglądactwo kaszanki życia (czyli to, o co Masłowską, jak widać niesłusznie, zawsze podejrzewałam). Już pierwsza scena buduje dystans i ustawia nawias: jakby ze slapstickowej komedii wprost wyjęta - para mały i duży policjant; duży to kobieta w kozaczkach (bardzo zgrabne nogi nota bene), grana przez mężczyznę. A mały to wąsata i baczkowata, jak z policyjnych seriali lat siedemdziesiątych, kobieta. Te zamiany ról podkreślają żałosną śmieszność codzienności i groteskowość pospolitości.

"Jest to najbardziej ponura rzecz jaką napisałam i chyba najpoważniejsza, niezależnie od tego, że jest całkiem śmieszna" - mówiła Masłowska. - "Jest o dwojgu młodych ludzi, którzy wpychają się kierowcom do samochodów, twierdząc że są bardzo biednymi Rumunami mówiącymi po polsku. Pierwsza część tekstu to ich amok i maligna, druga to nagłe przebudzenie gdzieś w środku Polski, nagła samotność, obcość i rozpoczynająca się między nimi psychiczna walka na śmierć i życie." ("Didaskalia" 2006, nr 72)

Jeśli komuś Masłowska nie leży, sztukę warto obejrzeć chociażby dla gry aktorskiej. Zna ko mi ta. Postaci wyjęte prosto z brukowej codzienności, a przy tym w jakiś magiczny sposób ciągnące za sobą metafizyczny cień. Nie wiem kogo mam chwalić najbardziej. Głównego bohatera, Parcha, czyli Marcina Januszkiewicza, który uniósł na swych barkach wysoką wieżę z setek talerzy poustawianych jeden na drugim i balansował nimi z niewiarygodną wręcz zręcznością? Ta nieudolna metafora miała wyrazić mój podziw dla wielowymiarowości jego tak płaskiej, mogłoby się z pozoru wydawać, postaci. Gra aktorzynę serialowego, który posunął się o krok za daleko na jednej z imprezek, pewnie nie po raz pierwszy, ale tym razem życie z niego zakpiło przenosząc go w rejony, z których może nie być powrotu. Wiele scen gra bardzo organicznie, wcielając się w nieprzewidywalnego w swych humorach bandytę, sentymentalnego czarodzieja, skacowanego aktora przerażonego utratą pracy i nie mogącego odżałować straconych na haju 5 tysięcy. Ale czasem dystansuje się sam do siebie i wygłasza teksty jakby spoza, jakby był obserwatorem, a nie uczestnikiem tragifarsy, w którą się zaplątał… I nie ma w tym żadnej sztuczności, żadnego zgrzytu. Myślę, że tu należy się ukłon reżyserce za tak umiejętne wycieniowanie postaci.

A może Agnieszkę Pawełkiewicz? - za rolę Dżiny, tak prawdziwą, że można ją łyżkami jeść i do serca przytulić z jej całą głupotą, zagubieniem, dziecinną emocjonalnością i traumą. Te zmiany nastrojów, ta bezbronność, nawet brzmienie głosu… Te srebrne szpilki i mazanie długopisem po nogach. I ta pustka - w niej, za nią i przed nią. Niesamowite.

Czy wreszcie Monikę Krzywkowską za jej różne Tak Różne wcielenia (ta pijana, zdradzana przez męża zadbana pięćdziesięciolatka to majstersztyk, a zakłamany, żałosny Kierowca - aż trudno uwierzyć, że to ta sama kobieta!).
Długo nie zapomnę tych postaci na miarę, - a co mi tam, strzelę z grubej rury! - Tarantino. Ktoś przyrównywał te kreacje do postaci kina włoskiego, ale tam wieje mi zawsze jakimś emocjonalnym uproszczeniem, sentymentalizmem, łzawością. A tu mamy ostrze brzytwy i nie ma przebacz. I dużo czarnego humoru.

Nic dodać, nic ująć. Najlepiej zobaczyć.

Nov 13, 2013

MILNE A PIĘKNA PŁEĆ

A.A.Milne. Kubuś Puchatek, oczywiście, ale oczywiście nie tylko. Nie wiem, ile tego jest dostępne po polsku, ale pisał i opublikował mnóstwo: sztuki, eseje, opowiadania, autobiografię, poezje, utwory pacyfistyczne i parę powieści. Trochę tego przeczytałam, przyznam się, w swoim Kindlowym zapamiętaniu. W retrospekcji jego pisarstwo to jak puch z puchatkowego nosa: lekkie, wlatuje jednym uchem i wylatuje drugim… Niewiele z tego pamiętam.
Natomiast powieść Two People (“Dwoje ludzi”) utknęła dziwnie mocno w mojej głowie i pamięci. Może dlatego, że budzi we mnie zdecydowanie mieszane uczucia. Tym bardziej, że jest w pewnym sensie autobiograficzna, więc to, co mniej w niej zniesmaczyło, jest rzeczywiście niesmaczne… (a co mnie rozśmieszyło, jest rzeczywiście śmieszne).
Opowiada w typowy dla Milnego, sarkastyczno-humorystyczny sposób o losie angielskiego dżentelmena, który nagle odkrywa, że jest bardzo popularnym pisarzem, i o jego małżeństwie z uroczą, dużo młodszą od niego istotką płci przeciwnej, Sylwią (wzorowaną ponoć we wszystkim, oprócz oszałamiającej urody, na postaci jego żony, Daphne Milne).
Właśnie ten wątek małżeński budzi moje mieszane uczucia, mówiąc delikatnie. W fejsbukowych przepychankach ostatnio było dużo materiału “feministycznego” - polecam zwłaszcza błyskotliwe rozważania Jossa Whedona przed, zdaje się, genderowym lunchem   (?...) - MakeEqualityReality:
http://www.upworthy.com/a-room-full-of-feminists-just-applauded-a-guy-who-attacked-feminists-wait-for-it-re2-7a?g=2&c=upw1
Sorry, za ten nieprzyzwoicie długi link, ale zanim krótszy znajdę, to owce trzeba będzie już z hali zganiać do zagrody.
Jest jak najbardziej na miejscu w tych wokółliterackich rozważaniach, bo Joss, jak to pisarz z obsesją na punkcie machania piórem, podszedł do tematu od strony… słowotwórczej. Baaardzo zabawne i niegłupie.
Ale wracając do Dwojga Ludzi Milnego - powieść napisana w 1931… Może to tłumaczy protekcjonalno-faudalny stosunek AAM do żony? Choć wtedy, zdaje się, już inne wiatry wiały, zwłaszcza w kręgach ludzi jako tako wykształconych i w świecie bywałych. Milne na tym tle wydaje się jak facet w za małym metalowym hełmie wciśniętym na twardy łeb. A zdawałoby się przecież, że to człowiek o szerokich horyzontach myślowych.
Cała książka jest peanem na temat męskiej inteligencji (tzn. własnej inteligencji autora) oraz kobiecego, eterycznego piękna (niestety pozbawionego inteligencji). Węzeł gordyjski, który autor próbuje rozwiązać na kartach swego dzieła, to jak sprawić, by dwie istoty tak Różne przebrnęły Wspólnie przez kilkadziesiąt lat małżeństwa.
Milne znajduje kilka szalup ratunkowych, wykorzystując z niewątpliwym wdziękiem i humorystycznym efektem, autoironię:
żona jest może niezbyt błyskotliwa, ale za to posiada głęboką, wrodzoną “mądrość” i instynkt (których on, powieściowy Reginald, nie posiada za grosz)
sic! Sylwia jest świetna we wszystkich fizycznych aktywnościach (tenis, prowadzenie samochodu), a on jest w nich beznadziejny - tu Milne łamie znane nam stereotypy męsko-damskie
żona ma zdolności praktyczno-menadżerskie - sprawne zarządza domem i pracującymi ludźmi, tak że Reginald nie ma świętego pojęcia, biedaczek, skąd się biorą przełożone lawendą, coraz to nowe chusteczki w jego szufladzie, jak tylko jakąś zużyje, ani koks w piwnicy na węgiel, ani ogrodnik w jego ogrodzie
w Londynie okazuje się, że ta wiejska gąska zdumiewająco łatwo nawiązuje kontakty z modną socjetą i świetnie radzi sobie bez Reginalda
Tak więc autor przyznaje, że żona ma wiele zalet, których on nie posiada, ale wciąż wyraża się o niej protekcjonalnie (choć z uczuciem), w tonie właściciela chwalącego zalety swego psa (ten jego węch… wiecie… ja nigdy nie mógłbym wyczuć kiełbasy z odległości 300 jardów).
Nie będę się więcej nad tym rozwodzić, powiedzmy, że można to potraktować jako ciekawostkę kulturowo-historyczną i nie znęcać się więcej nad A.A.Milne’m.
Nie mogę sobie tylko darować przytoczenia kuriozalnego zakończenia tej książki (happy end, nie martwcie się, very happy end, indeed).
Zakochani małżonkowie wrócili już na swe wiejskie pielesze i, pogodzeni, przeprowadzają taką oto rozmowę w łóżku:

“Jesteś jedyną osobą na świecie, która nie wie, jaka jest piękna.
A ty jesteś jesteś jedynym człowiekiem, który wie - szepnęła Sylwia.
(Tu następuje zawoalowana scena miłosna w stylu):
(…) Patrzeć na prawdziwe piękno, wielbić je, dawać wyraz swojemu uwielbieniu, czy można sobie wyobrazić wspanialszą ekstazę?
(Po czym, chyba bez papieroska, odbywa się ciąg dalszy werbalnych czułości):
REGINALD (który przekroczył czterdziestkę, gdy tymczasem jego żona ma niewiele ponad dwadzieścia lat):
(…) liczy się tylko teraz.
Co będzie, jak będę stara?
Nie wiem, Sylwio. Ale czy ty się możesz zestarzeć?
Postaram się tego nie robić. Będę odsuwała od siebie starość możliwie jak najdłużej. I nie bierz mi za złe, że wydam ci się czasem przez to niemądra.
(…)
Czy mogę tu zostać? (wtedy małżonkowie mieli oczywiście osobne sypialnie). Jesteś najpiękniejsza.
Zostań tak.
Bądź zawsze piękna, Sylwio.
Postaram się, mój miły. Chyba tylko po to istnieję.”


No comments.

Nov 7, 2013

PRZERAŻAJĄCE ODKRYCIE

Dzień za dniem coraz krótszy. Nie tylko dlatego, że idzie zima i coraz większe kawałki dnia  pożera - na razie z oddali - swoimi białymi zębiskami.
Mam coraz mocniejsze przekonanie, że czas naprawdę się kurczy. Kto może udowodnić, że tak nie jest?… Ileż dawniej ludzie tego czasu mieli - właściwie nie wiedzieli, co z nim robić, jak i czym go zabić. Zabijać czas?!... Boże, to pokurczone maleństwo?
Wiem, wiem, to podobno efekt naszego szybkiego stylu życia i nadmiaru bodźców, ale gdyby rzeczywiście, przypuśćmy, czas płynął szybciej niż jakieś sto lat temu, to czy ktoś byłby w stanie to naukowo stwierdzić, potwierdzić lub temu zaprzeczyć?
Kiedyś z wielką przyjemnością wczytywałam się w rozważania Manna nad kapryśną i względną naturą czasu; w pewnym stopniu jego Czarodziejska Góra jest powieścią o czasie. Ale teraz zaczynam myśleć, że to nie względność psychologiczna, a jak najbardziej realne kurczenie się sekund, skracanie minut i przyśpieszone karłowacenie godzin.
Jak dużo czasu musiał mieć sam Mann, żeby tę Czarodziejską Górę (nie wspominając już o Buddebrookach, Doktorze Faustusie i paru innych drobiazgach) napisać? A przy tym był takim pedantem, i tak każdą trywialną chwilę w swoim życiu celebrował, a potem jeszcze przelewał ją drobiazgowo na papier. Weźmy pierwszy lepszy zapis z jego Dzienników, naprawdę przypadkowy, o proszę:
“Czwartek, dnia 26 IX 1918
Pogodny, jesienny dzień
(Mann z uporem meteorologa zawsze notował stan pogody) Wstałem wcześnie (to też jego stała fraza) i poszedłem na spacer do Kurgarten. Z przejęciem pisałem o polowaniu na zająca, które doprowadziłem do końca. Podczas wyjścia w południe spotkałem dzieciątko (tzn. jego własne dziecko, już nie pamiętam które; w tamtych czasach rodzice, a zwłaszcza ojcowie “widywali” swoje potomstwo od czasu do czasu), było ubrane w jedwabie i w alei towarzyszyły mu obie siostry (czyli dwie inne córki Manna - Erika i Monika) i bona. Miały złożyć wizytę u Luli. W tramwaju, do którego wsiadłem z Eriką, spotkaliśmy Katię (czyli żonę Manna, widać wielki pisarz też się z nią czasem “widywał”) i jechaliśmy razem aż do Isarthorplatz, gdzie się rozstaliśmy. Odebrałem wygrawerowaną obrożę Bauszana, po czym wróciłem do domu. W alei spotkałem psa i usiadłszy na ławce założyłem mu nową uprząż, po czym przeszedłem się z nim jeszcze pół godziny po parku. - Stan Katii został już rozpoznany przez Faltina, ale upłynęło już zbyt wiele czasu i niepotrzebne było tyle zmartwień, skoro ma zapaść decyzja o usunięciu płodu (znamienne dla Manna: to zdanie o aborcji żony wtrącone od niechcenia między obrożę psa a lekturę Tołstoja). Po obiedzie przeczytałem Iwana Iljicza. Po odpoczynku w łóżku wypiłem herbatę samotnie, bo K. była Arcisstrasse, i przyjąłem wizytę porucznika Herzfelda, który chodził o kuli.”
I tak dalej i tym podobnie, każdy dzień opisany z tą samą przyprawiającą o mdłości pedanterią i małostkowością wielkiego człowieka.
Ale dajmy spokój jego egotyzmowi (choć przyznam, że gdy pierwszy raz przebrnęłam przez jego dzienniki, to zaczęłam się zastanawiać, jak tak bardzo mogłam kiedykolwiek cenić książki tak małego człowieka - ale to temat na inną rozprawkę).
Wróćmy do jego CZASU - skąd go miał na to wszystko; przejażdżki tramwajem numer siedem, obrożę psa, kupowanie kwiatów za 12 marek, korespondencję, spacery, teatr, spotkania towarzyskie, lekturę, pisanie monumentalnych dzieł i drobiazgową rekapitulację każdego dnia w swoich Dziennikach?
Nie może być innej odpowiedzi niż ta: CZAS OBECNIE PŁYNIE ZNACZNIE PRĘDZEJ, a my nic o tym nie wiemy.
Jak tak dalej pójdzie nasze prawnuki będą być może między swoimi narodzinami a śmiercią miały czas na powiedzenie jedynie:
Dzień dobry.
Do widzenia.

Nov 4, 2013

CO MA FREUD DO AKROPOLU?

Jeszcze przez chwilę przy Herbercie się pokręcę. W rozdziale "Duszyczka" relacjonuje opowieść Freuda o jego pierwszej wizycie w Atenach i dziwnych, sprzecznych i częściowo niezrozumiałych reakcjach na bezpośrenie obcowanie z dziełami sztuki.
Herbert ma swoje przemyślenia na ten temat:
"Jest dobrym prawem arcydzieł, że burzą naszą zarozumiałą pewność i że kwestionują naszą ważność. Zabierały one część mojej rzeczywistości, nakazywały milczenie, zaprzestanie mysiej krzątaniny wokół spraw nieważnych i głupich. Nie pozwalały także, "ażebym - jak mówi święty Tomasz More - kłopotał się zbyt wiele wokół tego panoszącego się czegoś, które nazywa się ja.""
Z.Herbert "Labirynt nad morzem"

A ja bym powiedziała, że to po prostu jedna z bardziej szacownych i satysfakcjonujących odmian joyful lobotomy.