May 31, 2014

HAIKU Z GROCHEM, CZYLI POCHWAŁA LAKONICZNOŚCI



To prawda. Słów napisano już zbyt wiele. 
Przede mną cieniutki tomik Stanisława Grochowiaka “Haiku - images”. 
Jeden tylko wiersz, “wstępniak”, ma więcej niż trzy linijki:

“Bóg błogosławi małomównym
Ale święci są tylko cisi
Zbawieni - co nie poruszają wargami

Skała - ona nie strzępi języka
Woda - która połknęła trupa
Ryba
O źrenicach zatrzaśniętych jak przyłbice (…)”


Reszta to wstrzemięźliwe aż do bólu słowne obrazki, celne jak mgnienie oka, ulotne jak odbicie w stawie, wieloznaczne jak wróżba. Otwieram tomik na chybił trafił, wysuwam palec, i  oto jest Haiku na dziś:


Zen - czwarte

Zen - miasto które zburzyli barbarzyńcy
Potem zajęli się nim ludzie rokoka

Mieli za wąskie palce - wznieśli misterne płacze altówek

May 29, 2014

Z ZAPISKÓW DESPERATA: PIEKŁO W RAJU




Gdy przeżywa się piekło w piekle albo w czyśćcu, to można żyć z wizją raju przed oczyma i nadzieją, że kiedyś być może… Ale gdy to rajski ogród otacza nas swoim lekko kiczowatym pięknem, gdy ciepłe promienie słońca przesiane przez siatkę jasnozielonych, wiosennych liści delikatnie pieszczą nam twarz, zefirek chłodzi, rajskie ptaki wznoszą swoje trele, strumyk szemrze uspokajająco w tle - a my jesteśmy w piekle, to w zasadzie nie ma już dla nas nadziei. 
Piekło nie jest tym, co nas otacza, piekło nosimy w sobie. 

Raj wokół nas odbieramy jak szyderstwo i drwinę albo gorzej - jak ostateczną obojętność, która nie zauważa nawet, gdy nas policzkuje. Wszystkie drzwi są otwarte, a my nie mamy dokąd się udać. Wszędzie już byliśmy, próbowaliśmy różnych czarodziejskich lekarstw, które zwodziły nas złudą poprawy, by potem jeszcze mocniej zepchnąć w czeluście naszego wewnętrznego piekiełka. 
Mamy opracowanych miliony sposobów na oszukiwanie go, obchodzenie, ślizganie się po powierzchni, lekceważenie, racjonalnie próby wyplenienia jak chwast, udawanie, że go wcale nie ma… Ale żaden z nich nie działa dłużej niż chwila, a przebudzenia są gorsze niż cokolwiek innego.

Bo piekło nie zna litości, nigdy się nie nudzi i lubi powtarzać szepcąc nam obleśnie do ucha: “Żeby mnie zniszczyć musisz zniszczyć siebie. Bo ja jestem tobą, przecież wiesz, kochanie.”


Ale i to jest kłamstwem, bo ono jest wieczne - odradza się jak feniks to w jednej duszy to w drugiej, dręcząc ją i pożerając od środka. “Tylko, co to ciebie będzie wtedy obchodziło” - znów słyszę jego szept. I pewnie ma rację. Już teraz niewiele mnie obchodzi.

May 23, 2014

ZATACZAJĄC BŁĘDNE KRĘGI


Kiepski ze mnie przewodnik po literaturze, bo zamiast żonglować tytułami i autorami, utykam na miesiące przy jednym, dwóch źródłach i jestem monotematyczna aż do obrzydzenia. A wszystko to wina różnych Towarzystw Popularyzacyjnych, Fundacji Gutenberga czy Gęsiego Pióra, Vintage Classic Socjetów i innych szacownych instytucji, które za cel wzięły sobie Krzewienie. Polega ono pokrótce na tym (tak to sobie wyobrażam), że rzesza starszych kulturalnych pań plus jeden zakompleksiony młody okularnik, mający za dużo czasu i misję do spełnienia, wpisują pracowicie do komputerów wszystkie dzieła jednego z nieżyjących autorów, do których prawa autorskie już dawno wygasły, a następnie udostępniają je światu w formie elektronicznej jako Dzieła Zebrane Pana X czy Pani Y.
Za darmo! 


Otóż, jestem maniakalnym czytaczem Dzieł Zebranych. Oczywiście tylko autorów, których jedną czy dwie książki przeczytałam wcześniej i polubiłam. Czytam później te opasłe tomiska chyba w jakiejś niejasnej nadziei, że trafię na taki skarb, jak wcześniej przeczytana znakomita książka, będąca przepustką danego autora do sławy. Kieruję się logiką: skoro potrafił/potrafiła napisać tak wybitną rzecz, na pewno napisał/napisała i inne, równie dobre. Ale wiecie co? To się nie sprawdza. Zwykle jest jedna, dwie perełki - właśnie te, które świat uznał za dobre - a reszta da się oczywiście przeczytać, ale bez padania na kolana.

W ten to sposób przekopałam się na przykład przez ogromną ilość utworów A.A.Milne’go (dla dzieci i dorosłych), i nie znalazłam niczego, co choćby zbliżało się do genialnej integralności “Kubusia Puchatka”. 
Nie wiem, czy jest wiele osób na świecie, które przebrnęły przez dzieła zebrane L.M.Alcott (23 powieści, mnóstwo opowiadań i nowelek oraz  2 powieści napisane jako A.M.Barnard). Ja tak. A nawet nigdy nie byłam fanką “Małych kobietek”!
Oczywiście każdy taki autor łykany w całości to osobny świat. Spotkanie z jego kolejnymi pracami pisanymi zwykle w ciągu kilkudziesięciu lat, w różnych stylach i o różnej tematyce, to ciekawe psychologiczne, literackie, socjologiczne i historyczne doświadczenie. Gdyby jednak książki były lepsze niż te, które zostawiła L.M.Alcott, wyobrażenie o jej życiu, poglądach i twórczości, po paru miesiącach od lektury, nie byłoby tak mętne jak obecnie moje  -  w tym konkretnym przypadku wszystko, co pamiętam to:  trochę dziwny stosunek pani L.M.A. do młodych chłopców, pomieszany z doświadczeniami pielęgniarki w szpitalu w czasie Wojny Secesyjnej i sporo amerykańskiego naiwnego patriotyzmu.

Jest też trochę inna kategoria autorów, których wszystkie dzieła są mniej więcej na tym samym wysokim poziomie - ale wtedy wszystkie są znane i czytane do dziś. Zwykle sama posiadam całe kolekcje w formie drukowanej, i nie ma szansy, żebym odkryła jakąś zagubioną perłę przekopując się przez e-booki. Tak zdublowane mam np. 6 powieści Jane Austen, wszystkie powieści sióstr Bronte, prace Stanisława Lema (w jego bardzo różnorodnej spuściźnie jest kilka książęk na zdecydowanie niższym poziomie, ale większość trzyma klasę) czy np. serię Przygód Sherlocka Holmesa A.C.Doyle’a (utwory jego pióra nie należące do serii, choć interesujące i dobrze napisane, bez fascynującej osobowości Sherlocka Holmesa jakoś nie porywają).



Kiedy, jak w wypadku J.Austen, materiał powieściowy jest przeczytany wielokrotnie i wiadomo, że żadna powieść nie zostanie nagle “odkryta”, zaczyna się dość rozpaczliwe poszukiwania po coraz szerszych kołach. Z jednej są powieści nie dokończone (jak “Sanditon” czy “Watsons”), z drugiej - juwenalia, listy, wiersze - coraz bardziej oddalamy się od Jane, jaką znamy i kochamy. Jane z listów?… Rozczarowanie. Tak w sumie niewiele można się z nich dowiedzieć o jej życiu i niej samej - nie znając kontekstu i mnóstwa drobnych szczegółów. Wiersze?… A co nas obchodzą wiersze, gdy chcemy następnej “Rozważnej i Romantycznej”. Sztuki?… Śmiechu warte. Już bardziej interesujące są opracowania biograficzne, poczynając od “Memoir of Jane Austen” napisanego przez jej bratanka J.E.Austen-Leigh, po współczesne opracowania, mniej czołobitne, za to znacznie bliższe prawdy i przez to interesujące. Ale tak czy siak czujemy, że ryba wymyka się z sieci i coraz mniej mamy z tego, czego tak bardzo byśmy jeszcze łaknęli - czyli istoty “austenowości”. Są jeszcze, jak odkryłam, setki książek napisane “w stylu” Austen - jako kontynuacje jej nieskończonych powieści lub ciągi dalsze tych skończonych (tu wymienię np. “Emmę Watson” naprawdę dobrą kontynuację “Watsonów” pióra bardzo cenionej przeze mniej angielskiej autorki książek dla dzieci, Joan Aiken). Lub też powieści-“austenalia” jak np. dość popularny “The Jane Austen Book Club”.

Wszystko to piszę, by pokazać, że monotematyczność autorska jest bardzo niebezpieczna - zatacza coraz szersze kręgi, nie posuwając nas w zasadzie do przodu, i zawsze zostawia, przynajmniej w moim wypadku, posmak rozczarowania. To, co było najlepsze, poznaliśmy zaraz na początku… A potem już tylko uganiamy się za marą.


Więc czemu to robię? Odpowiem cytatem: “Bo jest to możliwe”.

May 19, 2014

EGZYSTENCJALNA SAŁATKA Z MELISĄ



Mój ogród opanowała melisa i oregano. Nie chcę im tego mówić, ale zachowują się po prostu jak wredne chwasty - wpychają w każdy wolny zakątek, zagarniają każdy spłachetek ziemi, wciskają między inne rośliny i tak długo rozpychają łokciami, aż zagarną całą grządkę. Gdzie nie spojrzę, tam oregano. Gdzie się nie obrócę - tam melisa. 

I tu mam jedną rzecz do wyznania - jestem bardzo kiepskim ogrodnikiem, bo wyrwanie jakiejkolwiek rośliny, a nawet przycięcie jej, wydaje mi się nie fair. Ja i mój wielki sekator - i te biedne wątłe kłącza i gałązki!
Ja, w mojej ręce motyka - a z drugiej strony to małe, wiotkie, garnące się do słońca zielone niewiniątko…
I ja wykopująca jedne delikatne roślinki, odsyłająca je bezlitośnie na wieczny spoczynek na kupie kompostu, a innym pozwalająca się puszyć, rozrastać, panoszyć. I dlaczego? Bo ładniejsze? A kto powiedział, że prawo do życia mają tylko urodziwi? No i kto dał mi prawo do decydowania o życiu jednych, a sczeźnięciu innych?… Kto pozwolił mi odgrywać rolę wszechmocnego boga?

Dlatego uspakajam sumienie, starając się przynajmniej jakoś wykorzystać wyplewione zioła (melisę i oregano, a także miętę) - robiąc z nich sałatki, dodając do dań i napojów, susząc. Jakby śmierć w ludzkim żołądku była czymś lepszym dla rośliny niż przemiana w nawóz na kupie kompostu. “Nie zginęłaś na darmo!” - mówię do gałązki mięty, zanim w upalne, letnie popołudnie wepchnę ją razem z cytryną i lodem do dzbanka z wodą. Dziś posunęłam się nawet do tego, że wymyśliłam całkiem nowe danie - sałatkę z ogórków, sałaty lodowej i melisy. Nawet całkiem była smaczna, choć melisa w dużej ilości trochę łaskocze podniebienie swoim “meszkiem” (może powinnam ją była sparzyć jak pokrzywę?). Oregano suszę na potęgę, bo świeże wcale w ogóle nie smakuje jak oregano. I potem kurzy się przez zimę rozwieszone na wszystkich możliwych poręczach i sznurkach. A pod koniec zimy najczęściej palę je w kominku, bo ani nie jestem w stanie takiej ilości przerobić w kuchni, ani nie mam siły na bardzo pracochłonne odrywanie wysuszonych listków od gałązek… O ileż prościej jest sięgnąć do torebki i wsypać gotowe oregano do potrawy.

Wyznawszy te wstydliwe rzeczy, jeszcze trudniej mi się rozwodzić nad moralnymi dylematami, jakie roztaczają się przede mną, gdy w grę zaczynają wchodzić bardziej agresywne i aktywne szkodniki. Nie tylko rozpychające się na grządce, jak wspomniane powyżej melisa, oregano i mięta, ale te pożerające na moich oczach już wyrosłe zielone cuda natury…

Czy większe prawo do życia mają moje kwiaty, czy przeżuwające je bezmyślnie ślimaki? Oto jest pytanie.

Ślimaki odsyłam lotem ponad murem, otaczający mój ogród od zachodniej strony, do sąsiedniego, zapuszczonego ogrodu. Dostarczając im przy tej okazji najbardziej zapewne ekscytującego przeżycia w ich powolnym ślimaczym życiu. Czy któryś z nich marzył kiedyś o lataniu?… 
Nota bene ostatnio wydarzyło się coś, co naprawdę trudno mi wyznać - przyłapany po przeżuwaniu moich krzaczków truskawek ślimak, nie chciał schować się jak wszyscy jego poprzednicy do swojej skorupki przed lotem. Na nic było moje szturchanie go palcem i łaskotanie w podwozie - w najlepszym razie chował na moment czułki, by znów po chwili je wystawić. Przecież nie mogłam go wysłać w podniebny lot i zakończony zapewne niezbyt miękkim lądowaniem w takim stanie! Tyle ufności do świata nie mogło się tak tragicznie skończyć. I co?… No i został u mnie, i zapewne właśnie kiedy piszę te słowa, zdążył już wrócić na grządkę truskawek (minął właśnie tydzień, jak zostawiłam go w drugim końcu ogrodu) i dalej ją sobie bezczelnie obgryza z tą samą niezmąconą ufnością w dobro tego świata!

Wyrzucanie, nawet skuteczne, ślimaków z ogrodu (a nawet wynoszenie ich do lasu, co też się w mojej rodzinie zdarza), to rozwiązanie jednak raczej połowiczne - i tak mam wrażenie, że większość z nich przyczołguje się później z powrotem. Przynajmniej sądząc po ich ilości. Niektóre wydaje mi się, że rozpoznaję po plamce na skorupce albo charakterystycznym wytrzeszczu. Ale to pewnie paranoja.

No, ale co zrobić z Innymi szkodnikami? Nie wyrzucę przecież mrówek przez mur do sąsiada. Mrówek, które na moich owocowych drzewkach robią sobie hodowle mszyc, a w grządkach budują podziemne miasta i doprowadzają to, co powyżej, do ruiny. Któregoś lata, gdy wiedziona litością, nie podjęłam walki z nimi - wdarły się do domu i uratowaliśmy go przed przekształceniem w kolosalne mrowisko dosłownie w ostatniej chwili!

A krety?… No, nie, raczej nie nadają się do przerzucania nad murem. Ale ponieważ NA PEWNO nie zastosuję karbidu do walki z tymi uroczymi, futrzanymi, różowo-noskowymi krewnymi Pana Kreta (z “Wind in the Willows”) i Krtka (z czeskiej dobranocki)… więc bawimy się razem w chowanego. To znaczy, one się bawią, a ja zgrzytam zębami, patrząc na zrujnowany trawnik, przekopane grządki i podkopane rododendrony więdnące w oczach… Zabawa polega na rozmieszczaniu coraz większej ilości Niezawodnych Odstraszaczy Na Krety, które co jakiś czas dowożą mi kurierzy po zakupie w internetowym sklepie, i które rozstawiam w coraz większej ilości, mając nadzieję, że być może chodzi o ilość nie jakość, i że w końcu będzie ich tak dużo, że krety się znudzą zabawą i przeprowadzą do sąsiada (tego za murem, który nie dba o swój ogród). Ale coraz częściej przychodzi mi na myśl, gdy patrzę na te wszystkie jadowicie zielone, plastikowe sensory w kształcie grzybów, powbijane w trawniki, grządki i między krzakami, że być może krecie kopczyki wcale nie są od nich brzydsze. A może nawet ładniejsze. W każdym bądź razie na pewno nie wydają tego jękliwego odgłosu uuuułu uuułu co kilka sekund. Odgłosu, który jakoby ma odstraszać krety, a odstrasza wszystkich domowników od przesiadywania w ogrodzie. Krety usypują po prostu kolejny kopczyk w innym, nieco oddalonym miejscu i już.  A sensory jęczą i jęczą, jak cierpiące na rozwolnienie sparszywiałe kocury; nawet w nocy, dzięki zasilaniu bateriami słonecznymi, “które oddają energię po zapadnięciu ciemności”, jak zapewniają ich producenci w reklamowych ulotkach. Przynajmniej ta część ich reklamy się zgadza.



Tak że ogród w moich oczach to źródło bezustannych dylematów, frustracji i stresu.

Tymczasem ogrodnik z moich wyobrażeń to ktoś absolutnie spokojny, kto z przymrużonymi oczami od częstego wpatrywania się w życiodajne słońce i z niezmąconą pewnością siebie uprawia powierzony mu spłachetek ziemi. To przytnie, to wytnie, to skompostuje - bez najmniejszych wyrzutów sumienia! Żadnych wątpliwości, żadnych egzystencjalnych pytań przy odchwaszczaniu, żadnych niepokojów moralnych przy wysypywaniu obornika (no, tych to i ja nie mam, głównie dlatego, że nie mam obornika).

A nam, nosicielom małych i większych nerwiczek, nawet i rajski ogród nie pomoże. Bo to nie ogród wnosi spokój do naszych serc. To my wnosimy naszą niewzruszoną wewnętrzną integralność do ogrodu. O ile ją mamy.


May 15, 2014

LADY Z KYOTO

Kolejny z Przyzwoicie Nieprzyzwoitych limeryków Trąby
(czyli pisującego aktora i śpiewającego tekściarza Aleksandra Trąbczyńskiego znad Wisły) :

Dała "de" lady w Kyoto
Stu japońskim idiotom
Gęgała przy tym w swym stylu:
"Intresting... rżnie mnie tylu
End aj stil dont noł - kto to?!!"

A jako ilustracja, jeden z moich starych rysunków.

May 8, 2014

CZYTAT TYGODNIA: W SMUDZE CIENIA



“Między trzydziestką a czterdziestką, bliżej drugiej: smuga cienia — kiedy już przychodzi akceptować warunki nie podpisanego kontraktu, narzuconego bez pytania, kiedy wiadomo, że to, co obowiązuje innych, odnosi się i do ciebie, że z tej reguły nie ma wyjątków: chociaż to przeciwne naturze, należy się jednak starzeć. Dotąd robiło to po kryjomu ciało — tego już nie dość. Wymagana jest zgoda. Młodzieńczy wiek ustanawia jako regułę gry — nie, jako jej fundament — niezmienność własną: byłem dziecinny, niedorosły, ale już jestem prawdziwym sobą i taki zostanę. Ten nonsens jest przecież podstawą egzystencji. W odkryciu bezzasadności tego ustalenia zrazu tkwi więcej zdziwienia niż lęku. Jest to poczucie oburzenia tak mocne, jakbyś przejrzał i dostrzegł, że gra, do jakiej cię wciągnięto, jest oszukańcza. Rozgrywka miała być całkiem inna; po zaskoczeniu, gniewie, oporze zaczyna się powolne pertraktacje z samym sobą, z własnym ciałem, które można by wysłowić tak: bez względu na to, jak płynnie i niepostrzeżenie starzejemy się fizycznie, nigdy nie jesteśmy zdolni dostosować się umysłowo do takiej ciągłości. Nastawiamy się na trzydzieści pięć, potem na czterdzieści lat, jakby już w tym wieku miało się zostać, i trzeba potem przy kolejnej rewizji przełamania samoobłudy, natrafiającego na taki opór, że impet powoduje jak gdyby nazbyt daleki skok. Czterdziestolatek pocznie się wtedy zachowywać tak, jak sobie wyobraża sposób bycia człowieka starego. Uznawszy raz nieuchronność, kontynuujemy grę z ponurą zaciekłością, jakby chcąc przewrotnie zdublować stawkę; proszę bardzo, jeśli ten bezwstyd, to cyniczne, okrutne żądanie, ten oblig ma być wypłacony, jeżeli muszę płacić, chociaż nie godziłem się, nie chciałem, nie wiedziałem, masz więcej, niż wynosi zadłużenie — podług tej zasady, brzmiącej humorystycznie, gdy ją tak nazwać, usiłujemy przelicytować przeciwnika. Będę ci tak od razu stary, że stracisz kontenans. Chociaż tkwimy w smudze cienia, prawie za nią, w fazie tracenia i oddawania pozycji, w samej rzeczy wciąż walczymy jeszcze, bo stawiamy oczywistości opór, i przez tę szamotaninę psychicznie starzejemy się skokami. To przeciągamy, to nie dociągamy, aż ujrzymy, jak zwykle zbyt późno, że cała ta potyczka, te samostraceńcze przebicia, rejterady, butady też były niepoważne. Starzejemy się bowiem jak dzieci, to znaczy odmawiając zgody na to, na co zgoda nasza jest z góry niepotrzebna, bo zawsze tak jest, gdzie nie ma miejsca na spór ani walkę — podszytą nadto załganiem. Smuga cienia to jeszcze nie memento mori, ale miejsce pod niejednym względem gorsze, bo już widać z niego, że nie ma nietkniętych szans. To znaczy: teraźniejsze nie jest już żadna zapowiedzią, poczekalnią, wstępem, trampoliną wielkich nadziei, bo niepostrzeżenie odwróciła się sytuacja. Rzekomy trening był nieodwołalną rzeczywistością; wstęp — treścią właściwą; nadzieje — mrzonkami; nie obowiązujące zaś, prowizoryczne, tymczasowe i byle jakie — jedyną zawartością życia. Nic z tego, co się nie spełniło, już na pewno się nie spełni; i trzeba się z tym pogodzić milcząc, bez strachu, a jeśli się da — i bez rozpaczy.”
(Stanisław Lem, Opowieści o pilocie Pirxie: Ananke)



No comments.

P.S.
Ilustracja trochę na wyrost - chyba nie zaszliśmy już tak daleko?....