Nov 23, 2014

DOŚĆ KIEPSKA SZTUKA, CZYLI KRYTYKA TEATRALNA WG. A.A.MILNE'GO




W jednym z moich ulubionych blogów literackich, Stuck in a book http://stuck-in-a-book.blogspot.com pojawił się dziś wpis, który przypomniał mi, ile radości, sprawił mi kiedyś wstęp do “Trzech sztuk” A.A.Milne’go, w którym Milne (nota bene autor bardzo wielu utworów dramatycznych wystawianych, na ogół z sukcesem, na scenach londyńskich) odnosi się do krytyki teatralnej. Fragmentem tego wstępu jest  recenzja, napisana przez Milne’go z pierwszego (pono) wystawienia sztuki nikomu jak dotąd nieznanego autora... Wiliama Szekspira pt. “Hamlet”… Rzecz jest naprawdę zabawna i pozwoliłam sobie ją przetłumaczyć:

“Pan William Szekspir, którego napisany w najlepszych intencjach dramat kostiumowy, pt. “Hamlet” został po raz pierwszy wystawiony w Londynie w zeszłym tygodniu, nie jest nam znany. Rozumiemy jednak, a przynajmniej  tak zostaliśmy zapewnienie przez kierownictwo teatru, że cieszy się on pewną lokalną sławą w hrabstwie Warwickshire jako autor sonetów. Ale dlaczego ktoś, kto para się tworzeniem pełnych wdzięku drobnych utworów poetyckich, zapałał nagle ambicją, a co więcej - wyobraził sobie, że potrafi podołać stworzeniu dramatu scenicznego, który przez trzy godziny ma utrzyma uwagę publiczności w Londynie, nie jesteśmy w stanie pojąć. Zabić siedem (lub może było ich osiem?) głównych postaci w sztuce, nie znaczy jeszcze napisać tragedię. Wielkość dramatopisarza nie polega na tym, by zalać nasze dusze mieszaniną współczucia i przerażenia. Pan Szekspir, tak jak wielu innych młodych pisarzy, myli przemoc z siłą wyrazu, a w swoich niefortunnych lżejszych “kawałkach” - bufonadę z humorem. Jedyną prawdziwa tragedią wczorajszego wieczora było to, że pisarz tak bardzo może nie znać ograniczeń swojego talentu i tak niewłaściwie go wykorzystywać.

Nie da się bowiem zaprzeczyć, że pan Szekspir talent posiada. Jest nim przyjemna lekkość pióra. Co chwila jakiś zgrabny wers przyciąga ucho, jak wtedy, gdy Poloniusz (dobrze zagrany przez pana Macready'ego Jonesa) ostrzega syna, że “ten, kto pożycza, przyjaciół traci", lub gdy sam Hamlet odnosi się do śmierci jako "odrzucania śmiertelnego trudu”. Ale kilka zgrabnych linijek nie czyni jeszcze sztuki. Potrzebujemy czegoś więcej. Nasze zainteresowanie musi być podtrzymywane przez cały czas; i to nie przez takie nadużywane triki sceniczne, jak pojawienie się upiornych zjaw, które budzą strach tylko w sercach kolegów-aktorów; nie niby-to-zabawne błazeństwa przy grobie; ale przez wewnętrzny rozwój postaci. Tymczasem postaci stworzone przez pana Szekspira są tylko ustnikami do wypowiadania jego zgrabnych powiedzonek. Możemy wybaczyć Księciu Danii solowy popis werbalny białym wierszem długości pięćdziesięciu linii, uznając, że ten sposób wypowiadania się przystoi godności królewskiej; ale co mamy powiedzieć o kapitanie piechoty, który kończy przerwane przez kogoś zdanie dokładnie taką liczbą sylab, jaka jest niezbędna do stworzenia jambu? Czy takie postaci w czymkolwiek przypominają żywych ludzi? Rzeczywiście, cała sztuka sprawia wrażenie, jakby została napisana na zlecenie kierownika teatru,  jako sposób na zaprezentowania wszystkich  “środków wyrazu”, którymi jego teatr może się popisać. Monologi (nieskrępowane obecnością rywali) dla popularnej gwiazdy, scena szaleństwa dla odtwórczyni głównej roli kobiecej (ubranej w kolorze białym), duch dla elektryka, pojedynek na szable dla wyszkolonych w Akademii szermierzy, niema scena dla szeregowych miłośników kinematografu - nasz autor przygotował coś dla nich wszystkich. Nie ulega wątpliwości, że można dzięki temu zarobić, a człowiek z czegoś żyć musi. Ale szczerze mówiąc wolę pana Szekspira jako autora sonetów.”




Nov 17, 2014

AŻ ŚMIERĆ NAS NIE ROZŁĄCZY



Uprzedzam z góry - temat z lekka upiorny, czy - jak byśmy to po angielsku powiedzieli - creepy.
Ale odkąd zobaczyłam wczoraj te zdjęcia, nie mogę wygnać ich z głowy. W związku z moim zamiłowaniem do XIX-wiecznej literatury myślę, że sporo wiem o obyczajach ludzi epoki wiktoriańskiej. Jednak nigdy dotąd nie słyszałam o tej praktyce, w żadnej z książek, które czytam, nie było o niej mowy, a ponoć była bardzo popularna. Nie wiem, czemu żaden z moich ulubionych pisarzy nie wspomniał o tym. 

Chodzi o robienie fotografii pośmiertnych. Słyszałam o Post-Mortem Photographs oczywiście, ale nie w tej wersji, z którą się teraz zetknęłam. Chodzi o to, że umarłych ustawiano w takich pozach, by… wyglądali na żywych. Umarli “pozują” na stojąco, w pozach siedzących czy półleżących, często w otoczeniu innych członków rodziny, zabawek i książek czy nawet zwierząt domowych. Oczy najczęściej mają otwarte. Wyglądają… trochę dziwnie, choć czasem nie można się domyślić, która z osób na zdjęciu nie żyje. 
Jeśli fotograf był kiepski, widać prowizorkę - jakieś systemy podpórek, czy na jednym wręcz zdjęciu ukrytego pod draperią dorosłego, który podtrzymuje kilkuletnie dziecko (choć w ten przedziwny sposób fotografowano też żywe bobasy - by utrzymać je we względnym bezruchu na czas zdjęcia).



Ci, którzy nie chcieli się zbyt wysilać, a może stan zmarłego na nic innego nie pozwalał, a może byli to ci, dla których statyw na nieboszczyka, który był na stanie każdego szanującego się zakładu fotograficznego w owych czasach, to już była pewna przesada - układają swoich zmarłych w pozycjach zamyślenia czy odpoczynku - z półprzymkniętymi oczyma, z głową wspartą o dłoń, na oparciu lub na ramieniu ukochanej osoby.
Często cała rodzina stara się sfotografować z umarłym. Najdziwniejsze na mnie wrażenie robią te kompozycje, na których widać kilkoro rodzeństwa - stoją zwykle od najstarszego, do najmłodszego - tylko, że jedno z nich już nie żyje… Jak w czasie pozowania czuła się reszta?



Myślę, że bardzo istotna różnica między nami a nimi to ta, że ludzie dawniej, włączając w to dzieci, byli znacznie bardziej oswojeni ze śmiercią. My spychamy ją poza granice naszej świadomości, naszych umarłych oddajemy “specjalistom” i nie mamy z nimi praktycznie żadnego kontaktu. Dawniej tak nie było. Nieboszczyk dość długo spoczywał w domu, gdzie żegnano się z nim i opłakiwano go. Poza tym śmierć była czymś znacznie częstszym niż obecnie, zwłaszcza wśród dzieci.

Ale mimo wszystko… Początkowo, przyznam, byłam zszokowana. Co za upiorny zwyczaj. Ale potem uświadomiłam sobie, że w owych czasach fotografie były popularne, to fakt, ale nijak się to miało do tego, co dzieje się obecnie - zwłaszcza od czasów aparatów cyfrowych. Każde dziecko obecnie ma setki, tysiące zdjęć i filmów, dokumentujących jego istnienie. A w XIX wieku, zwłaszcza biedniejsi ludzie, często nie mieli żądnej fotografii ukochanej osoby. Zwyczajem więc było, że jeszcze zanim posłano po pracowników zakładu pogrzebowego, wzywano fotografa.

Wyobraźmy sobie, że umiera ktoś nam bardzo bliski - a my nie mamy żadnej jego podobizny. Wiemy, że gdy trafi do grobu, już nigdy go nie zobaczymy. Zniknie na zawsze, a tylko nasza słaba pamięć będzie przechowywała wspomnienie o nim. Jak długo?… A przecież tak nie chcemy się z nim/nią rozstawać! Taka fotografia jest próbą zatrzymania w czasie, próbą zaprzeczenia śmierci.  Wspólnego udawania, że wciąż jesteśmy razem.

Za tą upiornością kryje się miłość. Taka, która trwa poza grobem, a przynajmniej pragnie trwać. Z naszego punktu widzenia odrobinę… hm… niezdrowa, ale w epoce wiktoriańskiej, oswojonej ze śmiercią,  na pewno taką nie była. Na większości fotografii żywi mają bardzo rzeczowy wyraz twarzy, pozując obok swoich zmarłych. Chcą mieć po prostu małą “pamiątkę” po nich, którą postawią na serwantce i na którą będą mogli patrzeć w nadchodzących latach z pewną melancholią.




Choć, kto wie, co kryje się za tymi maskami żywych, zastygłymi nieruchomo na długie minuty pozowania? Jakie myśli krążyły im po głowach, gdy siedzieli nieruchomo, na ramieniu czując zimną rękę siostry, brata, męża? Czy trzymając na kolanach pulchnego kilkulatka, który już nigdy nie pobiegnie na swoich małych nóżkach?… Może czuli dokładnie to, co dziki, oszalały z rozpaczy Heathcliff po śmierci Cathy?


Emily Bronte," Wuthering Heights"



Nov 9, 2014

PALEC BOŻY



Palec zaczyna mnie swędzieć - to chyba dobry znak?
Ale od początku. 
Pies z kotem.
Nie znają się.
Kot ma około 14 lat, jest więc starszym panem czy wręcz staruszkiem. Na imię ma Frodo i jest wykastrowany.
Pies, a właściwie suka - połączenie wilka z dobermanem. W sile wieku. Na imię ma Kobra. 
Miejsce spotkania: ogród przy moim domu.
Jak obstawiacie wynik spotkania?… 
No coż. 
Oszalały Frodo, z dzikim wrzaskiem i wysuniętymi pazurami, raz po razie naciera na biedną Kobrę, która kręci się w miejscu, próbując zorientować się, z której strony nastąpi kolejne uderzenie. Furia kota nie do opanowania - próbuję stanąć mu na drodze, ale umyka mi za każdym razem i znów wbija pazury w biednego psa.
Nie ma czasu, żeby iść po wiadro z wodą - najlepszy sposób na ostudzenie rozjuszonego kota.
W desperacji łapię go za kark, kot wrzeszczy, wyrywa się, drapie… Daje to czas psu na ucieczkę. Niestety, w którymś momencie kot gryzie mnie w palec - właściwie nie gryzie (a wierzcie mi, znam to i nikomu nie życzę), ale zahacza którymś zębem o skórę na moim palcu.
Rana nie jest duża; wysysam krew, w domu polewam obficie wodą utlenioną i przyklejam plaster z opatrunkiem.
Wieczorem palec spuchnięty jak bania, zaropiały, lekko siny…
Nie idę do lekarza, bo wiem z doświadczenia, co będzie. Już to przechodziłam, gdy Frodo ugryzł kiedyś mojego zięcia. Kot, który gryzie, uznany jest za kota, który potencjalnie może mieć wściekliznę. Kot trzymany jest w domu, pod obserwacją - nie może wychodzić przez chyba dwa tygodnie. Za to regularnie przychodzi weterynarz na (płatne) wizyty… Dziękuję bardzo.
Koty w paszczy mają istną mega-bombę bakteryjną.
Jak warany.
A więc trzy razy dziennie zmieniam opatrunki, za każdy razem dokładnie przemywając babrzącą się ranę i nakładając nową porcję maści z trzema antybiotykami.
Dziś mija piąty dzień tej zabawy i palec po raz pierwszy zaczyna wyglądać trochę lepiej.
A nawet lekko swędzi.
A więc chyba przeżyję.

Jaki jest morał z tej opowiastki?
A taki:


Kot

ja mam pana boga w futrze
kiedy się przeciągam wzdłuż
czuję jego palce
wyprężone na grzbiecie


on - w mięśniach moich nóg
kroczy ciszej
niż okragły księżyc
po przyczajonym niebie


nie płoszymy gałęzi
wiatr
trzepocze nam w pysku,
skrzydłem głupiego wróbla


oblizuję wąs
z ciepłej krwi
zmrużony - spiewam hymn
- o dobrym bogu




Halina Poświatowska