Dec 31, 2014

STAJENKA NIELICHA



Za trzy godziny z kawałkiem skończy się 2014. Oby był to rok, w którym narodził się świetny pomysł!… Wróżby są dobre i gwiazdy sprzyjają - dzisiejsze negocjacje w Soho były bardzo pozytywne; oby tylko nie zapeszyć!

Chyba nie mogę tu pisać o cenach i warunkach, strictly confidential, powiem tylko, że gdy się chce wynająć fajne miejsce, to trzeba się liczyć - czego nauczyłyśmy się dopiero niedawno - z tym, że podane sumy są zwykle netto, więc dochodzi 23% VAT, są jeszcze opłaty za części wspólne (tu współczynniki różnią się bardzo), opłaty eksploatacyjne i media. Tak że jeśli w ogłoszeniu jest napisane na przykład 7000 miesięcznie to do zapłacenia jest duuuużo więcej. 

Początkowo miałyśmy nadzieję, że wynajmiemy jakąś super miejscówkę od miasta - w Warszawie jest dużo lokali użytkowych “w konkursie” i “poza konkursem” (czyli takich, których nikt nie chciał w 2-3 kolejnych konkursach ofert). Ale bardzo niewiele z nich, jak się okazało, ma odpowiednio dużą powierzchnię - dla nas 120 m2  to minimum. A kiedy już takie znalazłyśmy - na Pradze - to okazały się w tak kiepskim stanie, że ich remont pochłonąłby miesiące i setki tysięcy. 
Poniżej jako ilustracja sufit w jednym z nich - a sufit nie był wcale najgorszym punktem programu… 



Och, na pewno da się od miasta wynająć jakieś wyjątkowe miejsce, ale do tego to trzeba mieć albo dużo szczęścia, albo czasu, albo znajomości w ZGNach (Zakłady Gospodarowania Nieruchomościami - dla niezorientowanych) - a najlepiej wszystko na raz. My zdecydowałyśmy się poszukać na wolnym rynku, a raczej szukałyśmy równolegle, aż w końcu miejskie opcje odpadły późną jesienią jak uschłe liście.

Co jakiś czas miasto wspiera wprawdzie działalność artystyczną, oferując lokale na tego typu cele na preferencyjnych warunkach. Na przykład jesienią ZGN Praga Południe prowadził akcję “artystyczny Skaryszewski”, ale nic tam dla nas nie było - same maleństwa, często na piętrze. Teraz Śródmieście prowadzi podobną akcję - lokale z przeznaczeniem na pracownie i te pe - ale ten sam problem; żaden nie jest większy niż 50 parę metrów. A jeśli do tego chciałoby się mieć miejsce “z charakterem”, to już zupełny klops.


W nadchodzącym Nowym Roku życzę więc Niewielkiemu wielkiego szczęścia w postaci znalezienia sympatycznej stajenki, w której będzie mógł przyjść na świat! 

Dec 29, 2014

TO MASZ, BRACIE, PROBLEM


Po świątecznej przerwie:
Pisanie scenariuszy - z jednej strony bardziej satysfakcjonujące, niż się obawiałam, z drugiej strony - mniej. Która strona która? 
Bardziej satysfakcjonująca jest ilość pomysłów, jakie przychodzą do głowy. Moje żółte kartki notatek ciągle zapełniają się nowymi. Ale potem, w czasie pisania konkretnego skryptu, nadchodzi zderzenie z rzeczywistością. A rzeczywistość to te wszystkie ograniczenia, jakie z konieczności są materią Teatru tak Niewielkiego: ilość aktorów (maksimum 2), ilość pracowników technicznych (maksimum 0, chyba że zrezygnujemy z jednego aktora), ilość rekwizytów i scenografia - bardzo ograniczone (do 6 tys. na premierę).  I tak dalej, i tym podobne. Żadnych “efektów specjalnych”, gry świateł, tylnych projekcji. Co chwila potykam się o jakiś problem techniczny i moje skrypty upstrzone są znakami zapytania. To nieco wkurzające.

Kot:
- To strasznie wkurzające!
Pan Kartofel:
- Wkurzające?… Ale ja jestem uczulony na kurz!
Kot:
- A ja na kocią sierść.
Pan Kartofel:
- To masz, bracie, problem.



















Pan Kartofel został narysowany przez sławnego rysowacza - Mr. Ernesta Gozalesa

Dec 22, 2014

TYGRYS DLA OWIECZEK

Pytania:
Narracja?… Żywa? Nagrana?… Dialogi?… Słowa, słówka, słóweczka?… 
Czy jednak cisza?
Ale kto powiedział, że jak dla maluchów, to przekaz pozawerbalny? Przecież ze słowami spotykają się jeszcze w łonie matki.
Może dlatego, że w ten sposób łatwiej udawać, że to przekaz artystyczny, a nie infantylny bełkot? Że jesteśmy w świecie domysłu, symbolu, znaku, gdy tymczasem słowa są tak jednoznaczne, a w tym wypadku jednoznacznie dziecinne, że iluzja “ukrytych głębi” pęka. Chyba że słowa to byłaby poezja - ale oczywiście nie wierszyki pan kotek był chory i leżał w łóżeczku, ani nawet repertuar znacznie ambitniejszy typu stoi na stacji lokomotywa. 
Keats, Browning, Eliot, no, ewentualnie Herbert czy Szymborska… I tu pewna trudność - nie będziemy przecież wystawiać “Ziemi jałowej” dla dwulatków?… A może jednak?
Zaraz, zaraz, to może być mniej idiotyczne niż zdaje się na pierwszy rzut oka! Skoro u tak małych dzieci percepcja przebiega zupełnie innymi ścieżkami niż u dzieci starszych i u dorosłych - na co powołują się w swoich manifestach wszyscy co ambitniejsi twórcy Early Years Theatre - to może z Williama Blake’a zrozumiałyby… nie, “zrozumiałyby” to złe, dorosłe słowo, faworyzujące percepcję rozumową… nie zrozumiałyby więc, ale jakimiś dziwnymi kanałami, na niedostępnym nam poziomie “zasymilowałyby” Blake’a.
Bo, jak pisze piewca dziecięcej wrażliwości, Exupery, to dorośli tak naprawdę nic nie rozumieją. Co zgadza się z naszą wiedzą na temat kolosalnych ograniczeń, jakie serwuje nam nasz mózg przetwarzający tylko wąziusieńkie pasmo danych, na dodatek zniekształcający je dla naszej wygody i uciechy.
Nie zaliczam się do tych, którzy twierdzą, że dzieci są od nas mądrzejsze, że widzą i czują więcej, ale na pewno są widzą i czują całkiem coś innego, zanim drogą treningu nauczą się powielać nasze zertojedynkowe algorytmy myślenia i działania. Procesy zachodzące w ich głowach są dla nas zupełnie niepojęte - mimo iż każdy z nas dzieckiem był (zakładam). Dlatego wypracowanie przekazu, który byłby dla nich a. ciekawy, b. rozwijający nie jest wcale proste. Nawet metoda prób i błędów działa nie zawsze i nie do końca, bo być może im bardziej zbliżamy się w stronę tego, co a. im się podoba, tym bardziej oddalamy się od tego, co może być dla nich b. rozwijające?… Wiadomo na przykład, że najmłodsze dzieci uwielbiają powtórzenia - ale czy dzięki powtórzeniom, w kółko i w kółko, rozwijają wyobraźnię? Chyba nie. Raczej próbują sobie wmówić, że w tym przedziwnym jarmarku nowości, jakim jest dla nich świat, są punkty stałe, kontrolowalne i przez to bezpieczne.
Ale dość tego amatorskiego psychologizowania. Wróćmy do twórców teatru skierowanego do raczkujących widzów. Mam czasem lekkie podejrzenie, że kiedy wciąż powołują się na różnice percepcyjne między dziećmi a dorosłymi, to w pewnym stopniu zapewniają sobie rozgrzeszenie z błędów nudy, banalności czy pseudo-artystyczności. Bo czy nie brzmi to jak wygodne usprawiedliwienie; wam, rodzicom, to może się i nie podoba, ale dzieci widzą i czują całkiem inaczej?… Dość szeroka to furtka, przez którą niejedną chałę da się wepchnąć. 

“…To próba zanurzenia się w dziecięcej wyobraźni - chęć zrozumienia tego nieuchwytnego, a zarazem prawdziwego sposobu postrzegania świata, który zdaje się być zarezerwowany tylko dla najmłodszych. Spektakl tworzą obrazy, muzyka, rytm i gest - słowa schodzą tu na dalszy plan. (…) to rozmowa za pomocą zmysłów i emocji. To wzajemne słuchanie i obserwowanie. Nie chodzi tu o racjonalne rozumienie, ale raczej o doświadczanie i przeżywanie piękna, o inicjację do krainy wrażliwości, o udział w nowej rzeczywistości - takiej, która różni się od tej oglądanej na co dzień. Dzieci są współtwórcami spektaklu - obserwują przedmioty we wzajemnych relacjach, w relacji do siebie samych. Słuchają dźwięków jakimi komunikują się te przedmioty i jak opowiadają historie.”
Haneczka zapytana po spektaklu: “Fajne było?”, odpowiedziała “Nie”. Podobały jej się tylko ustrojstwo, jakie można dostać w każdym sklepie z zabawkami, czyli maszynka do produkowania dużej ilości baniek mydlanych. Może więc jednak Tyger, tyger, burning bright?


(5-ty odcinek realistycznej powieści grozy, pt. “Jak nie zakładać teatru”)

ŚNIŁ MI SIĘ SŁUP



A właściwie nie jeden. Dużo, dużo słupów. Las słupów. Słupowisko. 
Wszystkich domorosłych Freudów muszę od razu rozczarować - żaden to symbol falliczny. To odbicie moich dziennych, architektonicznych frustracji i prostracji: co jakieś przyzwoite miejsce znajdziemy wielkości odpowiednio zamaszystej - to tam stoi… słup! Na środku albo lekko z boczku, chudszy albo opasły, jeden albo kilka. Podpierają sufit, przekonane, że bez nich świat by się zawalił.

Osobiście nic przeciwko słupom nie mam. Można nawet powiedzieć, że je lubię. Ale w tym wypadku to zawalidrogi absolutne, dyskwalifikujące podtrzymywane wnętrze swoją nachalną słupowatością. 


O salo nadobna bez słupa, gdzie jesteś?


(4-ci odcinek realistycznej powieści grozy, pt. “Jak nie zakładać teatru”)

Dec 21, 2014

1 PIES, 2 KRÓLIKI I MNOGOŚĆ RUBRYCZEK



Jest po 23-ciej, sobota - właśnie wróciłam ze spotkania roboczego z W. (Współ-Matką-Założycielką), które miało trwać ze dwie - max 3 godzinki, a w sumie trwało 6 - nawet spaceru z Faberem od pracy na rzecz sztuki odjąć nie można, bo cały przedyskutowany tak namiętnie, że nawet niedokładnie pamiętam, którędy szłyśmy, tylko że zatrzymywałyśmy się przy każdym kwietniku i słupie, bo Faber musiał wszystkie sikowe listy od kolegów przeczytać. 

Dzieje się, oj dzieje. Wyciągnę dwa przykładowe króliki z kapelusza, które wyskoczyły od wczoraj: 

Przyszedł zamówiony i opłacony raport (31 zł wpisane do rubryczki pt. Wydatki Wstępne) dotyczący działalności konkurencyjnego przedsięwzięcia, który miał wzbogacić naszą wiedzę na temat: Jak To Się Robi. 
Firma “Verdict - Raporty o firmach” sama powinna zostać postawiona do raportu - większość rubryk z ogólnej liczby 8 została wypełniona słowami “brak danych”. Śmiech na sali. No patrzcie państwo, czego to ludzie nie wymyślą, by zarabiać pieniądze!
To zdarzenie wpisujemy do rubryki “przykra niespodzianka” (słowo “rubryka”, “rubryczka” pojawia się i będzie pojawiać często w tych zapiskach - najwyraźniej, przynajmniej na razie, czuję się bardziej bizneso-adekwatnie tworząc różne, nawet tylko istniejące w mojej głowie “rubryczki”).

Dla przeciwwagi w pole “przyjemna niespodzianka” wpisujemy odpowiedź Jacka na mojego wczorajszego maila - okazuje się, że wcale nie wyklucza jakiejś takiej dziwacznej z pozoru współegzystencji swojego studia fotograficznego i naszego teatru dla raczkujących. Mamy zdzwonić się po Świętach, pogadać, policzyć… No, naprawdę czasem trafia się i nóż, i widelec, a nawet łyżka do butów.


(3-ci odcinek realistycznej powieści grozy, pt. “Jak nie zakładać teatru”)

Dec 19, 2014

A NÓŻ, A WIDELEC, A ŁYŻKA DO BUTÓW

Pomyślałam: a może nie teatr przy teatrze, a teatr przy studio fotograficznym/hali filmowej? Studia dźwiękowe odpadają - nie mają dużych, pustych sal, o które nam chodzi.
Znam tego sporo po nastu latach orania na reklamowym ugorze - pewnie trzeba będzie jakąś selekcję w głowie wykonać, podzwonić, popytać. Ale na oko może być kłopot, bo jeśli nawet nie mają obłożenia; zwłaszcza w tych dniach, które dla nas są najważniejsze, a kiedy to Prawdziwi Artyści oraz Twórcy Reklamy zwykle śpią po szaleństwach piątkowej i sobotniej nocy - czyli w sobotnie i niedzielne poranki; więc jeśli zwykle nic w te poranki nie robią, to jednak specyfika ich działania opiera się na Dyspozycyjności - w ostatniej chwili wpada zlecenie, które trzeba właśnie w weekend wykonać, za sporą kasę, a tu co? A tu w studio/ na hali maluchy w pieluchach 1+ protest podnoszą!

Nie, to chyba szaleństwo. Ale z drugiej strony czasem najbardziej zwariowane koncepty wypalają. Napisałam do Jacka W., najmilszego znanego mi fotografa - może coś poradzi. Jego studio jest cudne, ale ma ciągłe obłożenie - raczej chodzi o to, że może Jacek zna kogoś, kto startuje, trochę cienko przędzie i chętnie na początek podzieli się super przestrzenią, którą jakoś tam zdobył.

Presja jest, żeby jak najwięcej opcji sprawdzić przed końcem roku, bo… uwaga, uwaga, Soho się odezwało samorzutnie, tęskniąc za nami i naszą wizją najwyraźniej… Będziemy poważnie negocjować, a do tego musimy mieć jak najwięcej kart w ręku. Na razie mamy tylko jedną, pt. w tej cenie nie damy rady. Wszystkie dotychczasowe alternatywy w zasadzie nie są alternatywami, a kulawymi pół-niemożliwościami: to urocze, ale za małe (bilans nam się nie zgodzi przy 20 widzach), to ruina, pod Ochroną Konserwatorską na dodatek - rok co najmniej kapitalnego remontu, worek bez dna; to na piętrze bez windy (już widzę te mamuśki z wózkami), a to piwnice klubowe z wiszącym w powietrzu after-smellem alkoholowym… Naszym dotychczasowym największym falstartem była… jedna z czterech wież Mostu Poniatowskiego. Miejsce, że się nieładnie wyrażę, bajeczne, ale ktoś nas uprzedził. Na pocieszenie powiem, że okazało się później, gdy nam wizja napuchła, że i tak za małe - wprawdzie 150m2, ale podzielonych na wiele klitek.

Stąd kolejny z moich dzisiejszych pomysłów na szukanie lokum - ogłosiłam nasze zapotrzebowanie na FB.

A nóż, a widelec, a łyżka do butów.


Dec 18, 2014

JAK NIE ZAKŁADAĆ TEATRU - CZ.1

Nie piszę. Nie mam kiedy. Nie mam jak.
Tylko potykam się co chwila o wyrzuty sumienia.
I nagle olśnienie!
Skoro nie mogę zebrać się, by pisać o nieznośnej lekkości bytu, bo byt zaciążył konkretną, wymierną, trójwymiarową treścią (w przeciwieństwie do tej ideowo-literackiej, płaskiej jak kartka papieru) - to może pisać o tym, co się w nim tam bezczelnie teraz rozpycha?
To zupełna zmiana w kształcie takichsobepisanek, ale w końcu to moje pisanki i mogę z nimi robić, co zechcę, i niech mi ktoś powie, że nie!
Ale od czego zacząć?
Chyba od tu i teraz, choć historia ma początek, ale pewnie się on jakoś ujawni w trakcie, a jak nie, to jego strata; chwila obecna jest zawsze najlepsza, w sumie zawsze lubiłam opowieści, które zaczynają się "od środka".

Dzisiaj zrobiłam z siebie kretynkę, no, może pół-kretynkę, a w drugiej połowie naciągaczkę. Już sama nie wiem, która połowa gorsza. Pewien właściciel pewnego prywatnego warszawskiego teatru, "dobry człowiek, ale męski", jak mawia mój przyjaciel J., miał jak najlepsze intencje przytulenia Niewielkiego do swojego wielkiego serca i swojej rzutkiej działalności. I chwała mu w wdzięczność za to. Tylko że nasze oczekiwania finansowe rozeszły się zupełnie - Niewielki poszukuje miejsca przytulenia za sumę mniejszą niż suma stałego, własnego lokum.  Które czeka - nie wiadomo jak długo jeszcze - na Ziemi Obiecanej dusz artystycznych wszelkiej maści, czyli w Soho Factory, Mińska 25. No ale Niewielki, mimo iż niewielki, w arkuszach kalkulacyjnych, które W. z takim talentem niebywałym skonstruowała, już taki niewielki się nie zdaje. Przeciwnie wprost - ma tendencję do zmieniania każdej rubryczki pt. Koszty czy Inwestycje, czy Opłaty w przedziwnie Wielkie sumy... Tak więc obie Przyszłe Wspólniczki, Matki Założycielki, Teatro-Rodzicielki robią co mogą, żeby wielkie minusy zmienić choć w zero lub niewielki plusik.
Stąd uganianie się za miejscem czyimś, na doczepkę i przyczepkę, gościnnie, cichaczem i na boczku, ale przynajmniej kosztowo skromniej.
Tymczasem suma "komercyjna" rzucona przez naszego wczorajszego, przemiłego zresztą Cycerona-przewodnika po teatralnych podziemiach - mężczyznę o imponującym umięśnieniu, tatuażu na przedramieniu i jednej lekko krótszej nodze, co dodawało mu jakiegoś dziwnego, mrocznego nieco uroku - więc ta suma za możliwość korzystania z dobrodziejstw podziemnego królestwa, pełnego złoceń, atlasów, grubych murów i słusznej dumy właściciela... ta suma za weekendowe przedpołudnia dwukrotnie przewyższyła to, co w Soho płaciłybyśmy za cały miesiąc bycia na swoim.

A teraz moja głupota.
Zbierałam się przez pół dnia, żeby do Króla Podziemnego Królestwa zadzwonić i tak mu podziękować, by nie poczuł się urażony. Najpierw zadzwoniłam do J., czyli Królewskiego Przyjaciela, a przy okazji mojego też, który nas z sobą skontaktował, żeby zagadać, jaką miłą taktykę obrać wycofki. "Powiedz mu po prostu jak jest" - poradził J., dobry przyjaciel nas obojga.- "On zrozumie, utuli, a może i coś wymyśli na pocieszenie".
Okej.
Potem na wszelki wypadek zadzwoniłam do W. - Przyszłej Wspólniczki, Matki Założycielki i tak dalej. "To w końcu jest biznes" - powiedziała - "Powiedz mu, ile możemy dać i tyle".
Zadzwoniłam. Chyba zbyt bardzo starałam się być jednocześnie i Wdzięczną, i Skromną, i Szczerą, i Kompetentną, i Sympatyczną, oznajmiając nasze nieuchronne rozstanie, bo nastąpiło coś w rodzaju Totalnego Ambarasu, i ten "dobry, ale męski człowiek", zaczął się przede mną tłumaczyć, z pewną, być może istniejącą tylko w mojej głowie, irytacją, że prowadzi komercyjny teatr, że działalność charytatywna jak najbardziej, ale dla kalek, sierot i mniejszości seksualnych.
Och, jaki wstyd!
Być może pierwszy, ale zapewne nie ostatni w mojej właśnie się zaczynającej karierze Teatrowłaściciela. Oby doszłego!

Nov 23, 2014

DOŚĆ KIEPSKA SZTUKA, CZYLI KRYTYKA TEATRALNA WG. A.A.MILNE'GO




W jednym z moich ulubionych blogów literackich, Stuck in a book http://stuck-in-a-book.blogspot.com pojawił się dziś wpis, który przypomniał mi, ile radości, sprawił mi kiedyś wstęp do “Trzech sztuk” A.A.Milne’go, w którym Milne (nota bene autor bardzo wielu utworów dramatycznych wystawianych, na ogół z sukcesem, na scenach londyńskich) odnosi się do krytyki teatralnej. Fragmentem tego wstępu jest  recenzja, napisana przez Milne’go z pierwszego (pono) wystawienia sztuki nikomu jak dotąd nieznanego autora... Wiliama Szekspira pt. “Hamlet”… Rzecz jest naprawdę zabawna i pozwoliłam sobie ją przetłumaczyć:

“Pan William Szekspir, którego napisany w najlepszych intencjach dramat kostiumowy, pt. “Hamlet” został po raz pierwszy wystawiony w Londynie w zeszłym tygodniu, nie jest nam znany. Rozumiemy jednak, a przynajmniej  tak zostaliśmy zapewnienie przez kierownictwo teatru, że cieszy się on pewną lokalną sławą w hrabstwie Warwickshire jako autor sonetów. Ale dlaczego ktoś, kto para się tworzeniem pełnych wdzięku drobnych utworów poetyckich, zapałał nagle ambicją, a co więcej - wyobraził sobie, że potrafi podołać stworzeniu dramatu scenicznego, który przez trzy godziny ma utrzyma uwagę publiczności w Londynie, nie jesteśmy w stanie pojąć. Zabić siedem (lub może było ich osiem?) głównych postaci w sztuce, nie znaczy jeszcze napisać tragedię. Wielkość dramatopisarza nie polega na tym, by zalać nasze dusze mieszaniną współczucia i przerażenia. Pan Szekspir, tak jak wielu innych młodych pisarzy, myli przemoc z siłą wyrazu, a w swoich niefortunnych lżejszych “kawałkach” - bufonadę z humorem. Jedyną prawdziwa tragedią wczorajszego wieczora było to, że pisarz tak bardzo może nie znać ograniczeń swojego talentu i tak niewłaściwie go wykorzystywać.

Nie da się bowiem zaprzeczyć, że pan Szekspir talent posiada. Jest nim przyjemna lekkość pióra. Co chwila jakiś zgrabny wers przyciąga ucho, jak wtedy, gdy Poloniusz (dobrze zagrany przez pana Macready'ego Jonesa) ostrzega syna, że “ten, kto pożycza, przyjaciół traci", lub gdy sam Hamlet odnosi się do śmierci jako "odrzucania śmiertelnego trudu”. Ale kilka zgrabnych linijek nie czyni jeszcze sztuki. Potrzebujemy czegoś więcej. Nasze zainteresowanie musi być podtrzymywane przez cały czas; i to nie przez takie nadużywane triki sceniczne, jak pojawienie się upiornych zjaw, które budzą strach tylko w sercach kolegów-aktorów; nie niby-to-zabawne błazeństwa przy grobie; ale przez wewnętrzny rozwój postaci. Tymczasem postaci stworzone przez pana Szekspira są tylko ustnikami do wypowiadania jego zgrabnych powiedzonek. Możemy wybaczyć Księciu Danii solowy popis werbalny białym wierszem długości pięćdziesięciu linii, uznając, że ten sposób wypowiadania się przystoi godności królewskiej; ale co mamy powiedzieć o kapitanie piechoty, który kończy przerwane przez kogoś zdanie dokładnie taką liczbą sylab, jaka jest niezbędna do stworzenia jambu? Czy takie postaci w czymkolwiek przypominają żywych ludzi? Rzeczywiście, cała sztuka sprawia wrażenie, jakby została napisana na zlecenie kierownika teatru,  jako sposób na zaprezentowania wszystkich  “środków wyrazu”, którymi jego teatr może się popisać. Monologi (nieskrępowane obecnością rywali) dla popularnej gwiazdy, scena szaleństwa dla odtwórczyni głównej roli kobiecej (ubranej w kolorze białym), duch dla elektryka, pojedynek na szable dla wyszkolonych w Akademii szermierzy, niema scena dla szeregowych miłośników kinematografu - nasz autor przygotował coś dla nich wszystkich. Nie ulega wątpliwości, że można dzięki temu zarobić, a człowiek z czegoś żyć musi. Ale szczerze mówiąc wolę pana Szekspira jako autora sonetów.”




Nov 17, 2014

AŻ ŚMIERĆ NAS NIE ROZŁĄCZY



Uprzedzam z góry - temat z lekka upiorny, czy - jak byśmy to po angielsku powiedzieli - creepy.
Ale odkąd zobaczyłam wczoraj te zdjęcia, nie mogę wygnać ich z głowy. W związku z moim zamiłowaniem do XIX-wiecznej literatury myślę, że sporo wiem o obyczajach ludzi epoki wiktoriańskiej. Jednak nigdy dotąd nie słyszałam o tej praktyce, w żadnej z książek, które czytam, nie było o niej mowy, a ponoć była bardzo popularna. Nie wiem, czemu żaden z moich ulubionych pisarzy nie wspomniał o tym. 

Chodzi o robienie fotografii pośmiertnych. Słyszałam o Post-Mortem Photographs oczywiście, ale nie w tej wersji, z którą się teraz zetknęłam. Chodzi o to, że umarłych ustawiano w takich pozach, by… wyglądali na żywych. Umarli “pozują” na stojąco, w pozach siedzących czy półleżących, często w otoczeniu innych członków rodziny, zabawek i książek czy nawet zwierząt domowych. Oczy najczęściej mają otwarte. Wyglądają… trochę dziwnie, choć czasem nie można się domyślić, która z osób na zdjęciu nie żyje. 
Jeśli fotograf był kiepski, widać prowizorkę - jakieś systemy podpórek, czy na jednym wręcz zdjęciu ukrytego pod draperią dorosłego, który podtrzymuje kilkuletnie dziecko (choć w ten przedziwny sposób fotografowano też żywe bobasy - by utrzymać je we względnym bezruchu na czas zdjęcia).



Ci, którzy nie chcieli się zbyt wysilać, a może stan zmarłego na nic innego nie pozwalał, a może byli to ci, dla których statyw na nieboszczyka, który był na stanie każdego szanującego się zakładu fotograficznego w owych czasach, to już była pewna przesada - układają swoich zmarłych w pozycjach zamyślenia czy odpoczynku - z półprzymkniętymi oczyma, z głową wspartą o dłoń, na oparciu lub na ramieniu ukochanej osoby.
Często cała rodzina stara się sfotografować z umarłym. Najdziwniejsze na mnie wrażenie robią te kompozycje, na których widać kilkoro rodzeństwa - stoją zwykle od najstarszego, do najmłodszego - tylko, że jedno z nich już nie żyje… Jak w czasie pozowania czuła się reszta?



Myślę, że bardzo istotna różnica między nami a nimi to ta, że ludzie dawniej, włączając w to dzieci, byli znacznie bardziej oswojeni ze śmiercią. My spychamy ją poza granice naszej świadomości, naszych umarłych oddajemy “specjalistom” i nie mamy z nimi praktycznie żadnego kontaktu. Dawniej tak nie było. Nieboszczyk dość długo spoczywał w domu, gdzie żegnano się z nim i opłakiwano go. Poza tym śmierć była czymś znacznie częstszym niż obecnie, zwłaszcza wśród dzieci.

Ale mimo wszystko… Początkowo, przyznam, byłam zszokowana. Co za upiorny zwyczaj. Ale potem uświadomiłam sobie, że w owych czasach fotografie były popularne, to fakt, ale nijak się to miało do tego, co dzieje się obecnie - zwłaszcza od czasów aparatów cyfrowych. Każde dziecko obecnie ma setki, tysiące zdjęć i filmów, dokumentujących jego istnienie. A w XIX wieku, zwłaszcza biedniejsi ludzie, często nie mieli żądnej fotografii ukochanej osoby. Zwyczajem więc było, że jeszcze zanim posłano po pracowników zakładu pogrzebowego, wzywano fotografa.

Wyobraźmy sobie, że umiera ktoś nam bardzo bliski - a my nie mamy żadnej jego podobizny. Wiemy, że gdy trafi do grobu, już nigdy go nie zobaczymy. Zniknie na zawsze, a tylko nasza słaba pamięć będzie przechowywała wspomnienie o nim. Jak długo?… A przecież tak nie chcemy się z nim/nią rozstawać! Taka fotografia jest próbą zatrzymania w czasie, próbą zaprzeczenia śmierci.  Wspólnego udawania, że wciąż jesteśmy razem.

Za tą upiornością kryje się miłość. Taka, która trwa poza grobem, a przynajmniej pragnie trwać. Z naszego punktu widzenia odrobinę… hm… niezdrowa, ale w epoce wiktoriańskiej, oswojonej ze śmiercią,  na pewno taką nie była. Na większości fotografii żywi mają bardzo rzeczowy wyraz twarzy, pozując obok swoich zmarłych. Chcą mieć po prostu małą “pamiątkę” po nich, którą postawią na serwantce i na którą będą mogli patrzeć w nadchodzących latach z pewną melancholią.




Choć, kto wie, co kryje się za tymi maskami żywych, zastygłymi nieruchomo na długie minuty pozowania? Jakie myśli krążyły im po głowach, gdy siedzieli nieruchomo, na ramieniu czując zimną rękę siostry, brata, męża? Czy trzymając na kolanach pulchnego kilkulatka, który już nigdy nie pobiegnie na swoich małych nóżkach?… Może czuli dokładnie to, co dziki, oszalały z rozpaczy Heathcliff po śmierci Cathy?


Emily Bronte," Wuthering Heights"



Nov 9, 2014

PALEC BOŻY



Palec zaczyna mnie swędzieć - to chyba dobry znak?
Ale od początku. 
Pies z kotem.
Nie znają się.
Kot ma około 14 lat, jest więc starszym panem czy wręcz staruszkiem. Na imię ma Frodo i jest wykastrowany.
Pies, a właściwie suka - połączenie wilka z dobermanem. W sile wieku. Na imię ma Kobra. 
Miejsce spotkania: ogród przy moim domu.
Jak obstawiacie wynik spotkania?… 
No coż. 
Oszalały Frodo, z dzikim wrzaskiem i wysuniętymi pazurami, raz po razie naciera na biedną Kobrę, która kręci się w miejscu, próbując zorientować się, z której strony nastąpi kolejne uderzenie. Furia kota nie do opanowania - próbuję stanąć mu na drodze, ale umyka mi za każdym razem i znów wbija pazury w biednego psa.
Nie ma czasu, żeby iść po wiadro z wodą - najlepszy sposób na ostudzenie rozjuszonego kota.
W desperacji łapię go za kark, kot wrzeszczy, wyrywa się, drapie… Daje to czas psu na ucieczkę. Niestety, w którymś momencie kot gryzie mnie w palec - właściwie nie gryzie (a wierzcie mi, znam to i nikomu nie życzę), ale zahacza którymś zębem o skórę na moim palcu.
Rana nie jest duża; wysysam krew, w domu polewam obficie wodą utlenioną i przyklejam plaster z opatrunkiem.
Wieczorem palec spuchnięty jak bania, zaropiały, lekko siny…
Nie idę do lekarza, bo wiem z doświadczenia, co będzie. Już to przechodziłam, gdy Frodo ugryzł kiedyś mojego zięcia. Kot, który gryzie, uznany jest za kota, który potencjalnie może mieć wściekliznę. Kot trzymany jest w domu, pod obserwacją - nie może wychodzić przez chyba dwa tygodnie. Za to regularnie przychodzi weterynarz na (płatne) wizyty… Dziękuję bardzo.
Koty w paszczy mają istną mega-bombę bakteryjną.
Jak warany.
A więc trzy razy dziennie zmieniam opatrunki, za każdy razem dokładnie przemywając babrzącą się ranę i nakładając nową porcję maści z trzema antybiotykami.
Dziś mija piąty dzień tej zabawy i palec po raz pierwszy zaczyna wyglądać trochę lepiej.
A nawet lekko swędzi.
A więc chyba przeżyję.

Jaki jest morał z tej opowiastki?
A taki:


Kot

ja mam pana boga w futrze
kiedy się przeciągam wzdłuż
czuję jego palce
wyprężone na grzbiecie


on - w mięśniach moich nóg
kroczy ciszej
niż okragły księżyc
po przyczajonym niebie


nie płoszymy gałęzi
wiatr
trzepocze nam w pysku,
skrzydłem głupiego wróbla


oblizuję wąs
z ciepłej krwi
zmrużony - spiewam hymn
- o dobrym bogu




Halina Poświatowska

Oct 28, 2014

BEZ OKULARÓW


Nobla w tym roku dostał francuski autor Patrick Modiano. Nie czytałam żadnej z jego wydanych u nas książek (z Wikipedii można się dowiedzieć, że były to: Nawroty nocy, Willa Triste, Ulica ciemnych sklepików, Zagubiona dzielnica, Przejechał cyrk). 
Aż do przedwczoraj, kiedy to w “Czułym Barbarzyńcy” wpadła mi w oko, w dziale książek dla dzieci, “Katarzynka”. Z dwóch zupełnie nie noblowsko-prestiżowych powodów mi wpadła: po pierwsze rozmiarem, bo lubię książki małe, zgrabne i w twardych okładkach (jak, idealne moim zdaniem, dawne wydania Muminków). Po drugie - ze względu na ilustracje J.J.Sempego. 
No i zakupiłam za 27 złociszy. Lektura na jedno króciutkie, późnojesienne popołudnie, do przeczytania między 17:15 a 17:49, przy herbacie z malinami (lub koniakiem, co kto woli) - 93 strony, dużo rozkosznych ilustracji, bez których ta książka byłaby zapewne zupełnie inną książką. 

Sądząc po zeszłorocznym (Munro) i tegorocznym (Mondiano) laureatach literackiej nagrody Nobla Akademia Szwedzka lubi nazwiska zaczynające się na “M” i atmosferę niejednoznaczności. Niedopowiedzenia, ten klucz do twórczości Alice M., w “Katarzynce” są wręcz głównym motywem opowieści.
Nie do końca wiemy, dlaczego mała Katarzynka została przez kilka lat ze swoim tatą w Paryżu, gdy jej mama wyjechała do Ameryki. Wyjaśnienie ojca, że musiał “dopiąć na miejscu interesy” jest mało przekonujące, nawet dla Katarzynki. Ich późniejszy wyjazd do Nowego Jorku pod koniec książki też jest równie niespodziewany, a “interesy” ojca nie  są wcale “bardziej dopięte” niż były na początku.
Czym zajmuje się tata Katarzynki? Trudno powiedzieć; firma “CASTERADE&CERTITUDE - Eksp. - Trans.”, w której jest wspólnikiem, skupuje, przewozi i sprzedaje to i tamto; fotele lotnicze, porcelanowe figurki tancerek i inne tajemnicze przedmioty niejasnego pochodzenia i jeszcze bardziej dziwacznego przeznaczenia, które najczęściej zostają nierozpakowane. Działa w szarej strefie, a z aluzji nudnego pana Casterade, wspólnika, można się domyślić, że dla taty Katarzynki granice pomiędzy legalnością, a nielegalnością są dość rozmazane. Tak jak miejsce prowadzenia interesów - często jest to ławka w parku czy restauracja, w której jedzą obiad z Katarzynką.

W ogóle cały ich świat jest zamazany. Oboje noszą okulary, ale oboje najbardziej lubią ich nie nosić… Czują się wtedy bezpieczni w swoim świecie bez kantów i wyraźnych konturów, świecie marzeń i możliwości - przeciwieństwie świata ograniczeń i twardych faktów. Jednym z rytuałów Katarzynki i jej ojca jest zdejmowanie okularów, by nie musieli oglądać (a nawet słyszeć) tego, czego nie chcą.
"Ja zdjęłam okulary, tata zdjął swoje. Wokół nas wszystko było łagodne i zamglone. Czas się zatrzymał. Było nam dobrze"

Tata Katarzynki ma wprawdzie na nazwisko Certitude (Pewność), ale to kolejna zmyłka w tej opowieści - jakże znamienna. Jakiś zmęczony upałem urzędnik merostwa nie potrafił bowiem zapisać trudnego nazwiska Czertischawadze lub Szerczetitudźwili (nawet to nie jest pewne), i zaproponował uproszczoną wersję. W Ameryce znowu to nazwisko zostało zniekształcone, odbierając mu i tak już wątpliwe znaczenie.

Kolejną warstwę ambiwalentności tworzy to, że historia małej Katarzynki opowiadana jest przez Katarzynę - starszą panią mieszkającą od kilkudziesięciu lat w Nowym Jorku. Snute przez nią wspomnienia w sposób jak najbardziej naturalny są mgliste i niejednoznaczne.

Nawet nauczycielka tańca Katarzynki, Madame Dismajłowa, mówiąca z silnym rosyjskim akcentem: Fondou… Tendou… Pas de cheval…”, prawdopodobnie (w każdym razie według taty Katarzynki) wcale Rosjanką nie była.
No i jest jeszcze “ta jakaś stewardesa”, którą Katarzynka pamięta mgliście, uchwycona na jednym ze zdjęć z brzegu kadru, a której ojciec nawet dwadzieścia lat później nazywa właśnie w ten sposób, z pewnym, trzeba przyznać, zakłopotaniem.

Catherine Certitude (taki jest oryginalny tytuł książki) żyje więc szczęśliwie w świecie zamazanych konturów. Zawdzięcza to ojcu, który nauczył ją czuć się najpewniej, gdy żadnej pewności nie ma. Czy można być lepiej przygotowanym do życia?






Oct 8, 2014

SŁOWOBLOK

Jaka osoba zarabiająca od lat składaniem słów, z dużym optymizmem wzięłam się za zarekomendowaną przez przyjaciółkę grę “Słowotok”.  “Wciąga” powiedziała przyjaciółka i to się sprawdziło. Zupełnie natomiast nie sprawdziło się moje przekonanie, że na pewno świetnie będę sobie w tej grze radzić. Ku mojemu wstydowi zajmuję najczęściej dalekie miejsca, gdzieś w ogonie kolejki graczy, dając się wyprzedzać dzieciom, starcom i kobietom w ciąży, a czasem nawet zwierzętom (jeśli można wierzyć ikonkom współgrających).
Moje najlepsze osiągnięcie po kilku dniach pogrywania w Słowotok to miejsce trzynaste, ale o jakiejś nieprzyzwoicie wczesnej godzinie porannej, gdzie konkurencja była stosunkowo niewielka. “Dlaczego?” - myślę zrozpaczona swoją tępotą. Wyjaśnień jest kilka, ale żadne tak naprawdę nie satysfakcjonujące. Na przykład to, że jako miłośnik Scrabble’a, grający dość regularnie w tę grę, mam problem z układaniem słów wyłącznie w mianowniku liczby pojedynczej (rzeczowniki) i bezokoliczniku (czasowniki). Zwłaszcza, gdy czas odgrywa tak istotną rolę, a ja widząc na przykład “ń”, natychmiast słyszę w głowie setki słów typu: “upomnień”, “zawirowań”, “wykorzystywań” i te pe, i te de, które aplikacja odrzuca z nieprzyjemnym brzękiem. Podobnie ma się z “ć”, które w Słowotoku zwykle oznaczają, że należy szukać jakiegoś długiego czasownika w bezokoliczniku, typu “podminowywać”, a nie w trybie rozkazującym “przewróć”, “ogać” i “wzbogać”.

Gdy człowiek (to znaczy ja) wykona już dość marnie swoje zadanie, pojawia się lista słów, które można było z danego zestawu liter ułożyć. I wtedy zaczyna się część pt. Zdziwienie i Irytacja, ponieważ ogromna część tych słów jest mi w ogóle nieznana typu: nakban, zenano, zin, dell, enad, czup albo też pisana według nieznanych mi zasad ortografii, jak “półkownik”, który był najdłuższym możliwym do ułożenia słowem w jednej z rozgrywek…
Jest też dużo słów anachronicznych, jak “azali”,  ewidentych kolokwiaizmów jak “psor”, nazw własnych jak “weronal”, słów wziętych “żywcem” z obcych języków, a z dość niejasnego powodu nie ma oczywistych.

Ale najgorszy przypadek, jaki zdarzył mi się już parę razy, to znalezienie długiego słowa, wystukanie go, nawet dwykrotne (w celu upewnienia się, że paluszek się nie omsknął), usłyszenie brzęczyka, że słowo zostaje odrzucone, a następnie zobaczenie go na czele listy słów, możliwych do ułóżenia w danej rozgrywce! Właśnie zdarzyło mi się to ze słowem (swoją drogą nie najzgrabniejszym) “postępowość”… Rozumiecie chyba moją frustrację.

Ale nic nie usprawiedliwia faktu, że ciągle znajduję się w rozgrywce za Wesołym Staruszkiem albo Kretynem.
Czasem czuję, że jest to jak najbardziej usprawiediwione, gdy patrzę na zestaw liter i czuję zupełną pustkę w głowie. To gorsze niż słowo-blok pisarski, gdy gapisz się na białą kartkę (ekran komputera) i nic mądrego nie przychodzi ci do głowy. W takim wypadku przynajmniej nie czujesz, że za chwilę brzdęknie końcowy brzęczyk i gra będzie skończona, po raz kolejny lokując cię pomiędzy nagłuszpszymi i najmniej rozgarniętymi.


Zawsze możesz się łudzić, że to, co napiszesz tym razem, będzie prawdziwym arcydziełem.

Sep 27, 2014

A BACKWARD GLANCE



Wsiąkłam w Edith Wharton.
Zdecydowanie wolę angielską literaturę od amerykańskiej, ale muszę przyznać, że Wharton jest znakomitą pisarką. Czytam wszystko, jak leci: opowiadania, powieści, opowieści o duchach (których z założenia nie znoszę). Nie jest to świat, który wciągałby mnie jako świat właśnie - ale nie sposób nie podziwiać pisarskiego kunsztu autorki. Wharton z równą łatwością stosuje w swych pracach literackich narrację w pierwszej osobie, jak i trzeciej; czyni głównym bohaterem kobietę lub mężczyznę; opisuje świat wielkich i możnych (z czego jest znana najlepiej, głównie dzięki “Wiekowi niewinności”), ale i ubogich (np. “Bunner Sisters”). Bez łzawego sentymentalizmu, moralizatorstwa, z lekką nutą ironii. Precyzyjne i obiektywne obrazki ze świata, który dawno przeminął. Przez to tak interesujące. I portrety ludzi, których emocje - choć innymi bodźcami wywołane - nie przeminęły. Przez to tak interesujące.
Wharton była pierwszą  kobietą, która otrzymała literackiego Pulitzera; jak najsłuszniej. Trzykrotnie nominowano też ją do Nobla, ale go nie dostała.

Na dziwną ironię zakrawa fakt, że dom, który zaprojektowała i w którym przez tyle lat mieszkała i tworzyła (zanim wyniosła się na dobre do Europy), słynny The Mount House, jest teraz wynajmowany na wesela… Wesela z pewną klasą, to fakt, ale jednak… Zapewne jedynym kryterium jest pieniądz. Przemiany świata, które tak biegle opisywała w swoich utworach, poszły zapewne znacznie dalej, niż mogła się była spodziewać. Ale dokładnie w tym kierunku, jaki przewidziała.

"On a slope overlooking the dark waters and densely wooded shores of Laurel Lake we built a spacious and dignified house,” -  pisała E.Wharton o swoim domu w Lenox, Massachusetts, w autobiografii "A Backward Glance".
Niedawno Annie Leibovitz stworzyła dla Vogue'a serię fotografii, na których odtwarza atmosferę artystycznej Arkadii, jaką był ten dom, w którym spotykali się wielcy artyści epoki. Zdjęcia nie  próbują wykreować wiernego odbicia przeszłości, są raczej jej twórczą interpretacją. Jedna wielka artystka o drugiej.






Sep 18, 2014

POCHWAŁA WŁASNEGO OGRÓDKA




David Lodge, “A Man of Parts”, dialog pomiędzy dwoma autorami:

(H.James):
“The job of the artist is to enlighten and enrich the collective consciousness by the exercise of his imagination in his chosen medium. That is a proper contribution to politics”
(H.G.Wells):
“Art for art’s sake?” he questioned.
(H.James):
“Art for Life sake!” James said, with the air of a man laying down a trump card.
(H.G.Wells):
“I want to change the world” he said, “not just describe it.”

Czytając biografie sławnych i mniej sławnych ludzi, prawie zawsze odnosi się wrażenie, że, niezależnie od ich osiągnięć i uznania, jakim obdarzał ich świat, pragnęli nie tego, co dostawali, albo raczej dostawali nie to, czego pragnęli najgoręcej.

H.G.Wells był znakomitym i niezmiernie popularnym pisarzem fantastyczno-naukowym (jakbyśmy to dziś powiedzieli), a pragnął napisać “poważną” powieść obyczajową oraz poprzez działania na forum publicznym “zmienić świat”.

Henry James?… W głębi serca marzył, żeby być popularnym autorem, czytanym z zapartym tchem przez tysiące czytelników - jak jego przyjaciel George du Maurier, albo uznanym dramaturgiem jak np. Oscar Wilde - tymczasem jego wyrafinowane książki sprzedawały się w minimalnych nakładach, a sztuki robiły klapę.

Czy to wieczne niezadowolenie z siebie czyni ludzi wielkimi? Zmuszając ich do coraz większego wysiłku, jak ostroga - bolesna, ale konieczna, gdy chce się wygrać wyścig.
Choć z drugiej strony, gdyby Wells tyle nie “politykował”, tracąc czas, energię i szacunek do samego siebie, gdy próbował bez sukcesu zreformować Towarzystwo Fabiańskie - może napisałby więcej znakomitych powieści?

A Henry James?… Ile lat stracił na gonieniu za ułudą teatralnego sukcesu! Jak długo musiał się podnosić po upokorzeniu, jakiego doznał w 1895r., gdy na premierze “Guya Domville’a” został wygwizdany przez publiczność!

Więc może jednak należy zadowalać się tym, co się ma, i robić to najlepiej, jak się potrafi, nie rozglądając się wokół, czy przypadkiem ktoś w innym ogródku nie hoduje innej, czerwieńszej odmiany pomidora?

Sep 13, 2014

NA FEJSBUKU



Na Fejsbuku w dzień typowy takie toczą się rozmowy:
“Może pan tę akcję poprze, pan jest w porzo, panie Piotrze.”
“Cóż się dziwić, panie Bolku, działam ostro już od wtorku!”
Na to pisze osób setka: “Popieramy pana Mietka!”
Ktoś to samo w kółko klepie: “Jak tam leci? Coraz lepiej?”
“Dzisiaj, stary, zupa z grochu, jakoś żyje się po trochu,
Lecz Patrycja – z tą jest gorzej: selfa zrobić se nie może.” 
“A to feler” - tweetnął Seller. 

Bronek się do Czesi czuli, ale kasy nie wybuli.
“Jestem ostro napalony, to jak, mała? Nie ma żony,
Więc na priva wyślij fotkę.” “Tak to se bajeruj ciotkę!
Chcę faceta z wielką daczą, a przy tobie wszystkie płaczą.”
“A to feler” - tweetnął Seller.

Komentuje ktoś do woli: “Trochę hajsu nie zaboli!”
“Ale z ciebie #dupawielka” - odpowiada jej Bloggerka.
“Ja mam lajków trzy tysiące!” - “A ja fanów stu na koncie!”
“#zdzira”, “#szmata”,  “#głowodziura”, “#soszjalnetłorkowarura”
“Nie bądź taka celebrytka!”… “Też byś chciała, aleś brzydka!”
“Siedź, frajerko, wciąż na czacie, aż na tyłku zetrzesz gacie!”

Mark Zuckenberg wzdycha smutnie: “Moi drodzy, po co kłótnie,
I na wallu wpisy głupie… Lepiej pisać już na słupie!”

“A to feler” - tweetnął Seller.

Sep 8, 2014

W POGONI ZA KRÓLICZKIEM




Pewne tematy wciąż wracają… 
Na przykład eskapizm - ucieczki - podróże. 
Czytając Lodge’a zaznaczałam sobie tu i ówdzie co smakowitsze cytaty. Dziś na chybił trafił otworzyłam “Small World” i oto, proszę, Philip Swallow w pogoni za ułudą spełnienia:

“It’s the only thing that keeps me going these days, travelling. Changes of scene, changes of faces.”

“What is the object? 
What are we looking for? Happiness? One knows that doesn’t last. Distraction, perhaps - distraction from the ugly facts: that there is death, there is disease, there is impotence and senility ahead.”

“Intensity. Intensity of experience is what we are looking for, I think. We know we wan’t find it at home any more, but there is always a hope that we will find it abroad.”

Chodzi o zapomnienie. Podróże, alkohol, sex, absorbująca praca, wiara, wciągające hobby, no i oczywiście - książki.

I nie w tym rzecz, by dopaść króliczka. Króliczek dopadnięty to króliczek martwy, nieciekawy. Zostawia pustkę, a pustki nie chcemy, Pustka natychmiast sprawia, że zaczynamy myśleć. A po co nam myślenie? Myślenie boli. Więc z podróży w podróż, z łóżka do łóżka, od jednej książki do kolejnej… co tam kto lubi. Byle skupić się na czymś innym niż pytania, na które nie ma optymistycznych odpowiedzi. 

Dziś czeka na mnie na nocnym stoliku “The Darcys from Pemberley”. A potem błogosławiony sen - osiem godzin wydartych świadomości.

Hello, joyful lobotomy.

Sep 3, 2014

KOLOSSALNY KURNIK NARODOWY



Rzecz dokonała się niespodziewanie całkiem - bez ostrzeżenia nijakiego ani znaku wróżebnego. Rozdzwoniła się komora moja, a głos z niej dobiegł z dawna nie słyszany - londyńskim akcentem z lekka zalatujący - Darosław. Towarzysz lat dziecinnych mych i dorastania, któren ojczystą ziemię porzucił lat trzydzieści temu i tylko od czasu do czasu wraca, by przyjaciół spotkać i atmosferą rodzimą się zachłysnąć.
Na Zaduszki siem go spodziewała, a tu z nagła ten baryton z komory dobiega dźwięczny i rzecze:
- A nie wybrałaby się waćpanna ze mną w zastępstwie za męskich mych kompanów, Londyńczyków, którzy zawiedli mnie haniebnie, na siatkowe na spotkanie na Narodowem Stadyjonie?
Cóżem odpowiedzieć miała, jeśli nie przyklasnąć pomysłowi, bo żem owego Stadyjonu jeszcze we wnętrznościach jego nie widziała, a siatkowe spotkanie pierwszem być miało na światowych zmaganiach właśnie się w rozpoczynających.
- Tylko na biało-czerwono się przyodziej, co byś mnie wstydu sromotnego nie narobiła! - dodał baryton, a ja małom nie omdlała - a skądże ja teraz taki Strój Patriotyczny zawezmę?
Matczysko moje flagę z szafy wyciągło, w celu mianowicie zawinięcia mnie, alem odmówiła. W szaf moich głębię zapuściwszy się, znalazłam przecie portki białe, przecudnej urody, nie noszone prawie, i bluzeczkę fikuśną, malinowo-czerwoną. Trochę ten strój na opak mi wyszedł, czerwono biały, alem uznała, że ujdzie.

Na spotkaniu umówionym stawiwszy się punktualnie, Darosława i jego druhów obaczyłam, i razem ku wielgaśnemu, plecionką biało-czerwoną oplecionemu, Narodowemu Kurnikowi ruszyliśmy. Tłum zewsząd napierał, a my w niego wmieszani jęliśmy krążyć wokół Kolossa, bramy właściwej poszukując, która by nas przyjęła i na drugą stronę, do wnętrza wypluła. G 18 się zwała i jakosik nigdzie jej obaczyć nie mogliśmy. Wędrując tak po kręgu, wśród trąb, gwaru ciżby podnieconej i w czerwono-białe barwy wojenne przyodzianej, czuć jęliśmy ową elektryczność wszechemanującą, co oczekiwaniem była na Wydarzenie Co Dopiero Nastąpić Miały. Na cyrk i widowisko, na paradne Igrzyska. Tłum zgłodniały był uciechy i rozrywki, na szczęście nie chrześcijan rozrywania, jako to dawniejszemi czasy ulubione w takich razach było. Albo niewolników gladjatoryjnych wzajemne siekanie się i insze tego typu krwawe igraszki. I tum poczuła Satysfakcyję - bo czyż może być wymowniejszy dowód na Postęp Ludzkości niż ten właśnie - wystarczyło lat dwa tysiące ledwie, a ludzie już krwi żądni nie są aż tak bardzo!

Tą refleksyją zbudowana, wkroczyłam wreszcie do czeluści Stadyjonu. Ruchliwe stopnie mechaniczne w górę nas porwały i niosły coraz wyżej i wyżej. Jeszcze tylko kilka kroków ku wnętrzu - i znależliśmy się na skraju Missy Koplossalnej, tłumem już prawie przepełnionej. Pod nogami przepaść, a w oddali, za mgiełką błękitną oddalanie - drugi stok wulkanu. I znów trzeba się było wspinać, prawie pionowo, tym razem per pedes, ku kopule ogromniastej, bo tam miejsca nasze były. Niebezoieczna to była wspinaczka, powiem jeno, że towarzysze nasi zestrachali się sromotnie Wysokości, i w dół zawrócili, bo im się w oczach troić zaczęło i strach ich ogarnął przemożny.



Tak więc żeśmy sami z Darosławem ostali się i na naszej grzędzie 31 trzeciego poziomu przycupnęli. Chłonęłam panoramę ludzkiego mrowia, oj chłonęłam. Pod kopułą ptaszyna jakaś latała rozpaczliwie, myślałam, że jeżyk jaki czy jaskółka, z odległości powodu trudno zgadnąć było, aleć Darosław powiedział: “nietoperz”.  Co by to nie było, to żal serce ściskał, boć ludziska gwar taki czynili, światła takie migały i megafony ryczały, że stworzenie to boże, nietoperz czy ptaszek, latał jak oszalały, bez wytchnienia, na próżno spokojnego miejsca na przycupnięcie szukając. Potem coraz więcej tych skrzydlatych nieszczęśników fruwało, a ja modliłam się tylko, żeby im sił na to latanie bezustanne do końca Imprezy starczyło, i żeby Mecz był krótki; niech no jedni drugim lanie szybko spuszczą. Nawet już mi wszystko jedno było, czy nasi tym drugim, czy ci drudzy naszym. No, ale nasi wygrali, 3:0, żaden ptak ani nietoperz martwy na beton nie zleciał, więc szczęściem się pierś ma wypełniła. A rodacy ze szczęścia szaleli, że cała ich zbiorowa energija na marne nie poszła, i że mogą machać dumnie szalikami z napisem POLSKA i śpiewać “W stepie szerokim”.



I tu mnie inna Refleksyja naszła. A taka mianowicie, że czasem nachodzi człowieka chętka wierzyć w jakieś Prądy Mózgowe, które, zwłaszcza razem splecione, nie tylko szklanki przenosić mogą, ale i góry. I w to, że jak się czegoś chce, ale naprawdę Chce Przemożnie, to samym myśleniem intensywnem sprawić można, że rzecz się ziści. No i tu miałam eksperyment scjentyficzny pierwszej klasy - 63 tysiące dusz ludzkich jednym porywem ku zwycięstwu drużynę swą popychających. Takiej skomasowanej w miejscu jednym i potężnej energii rzadko można być świadkiem. A ja byłam. I czerwono-biali, niesieni tą energią z trybun kaskadami emanującą, zwyciężyli Serbów brodatych. Alem od razu pomyślała, że ułuda to jedynie i fałsz, bo przecie nie raz się zdarzyło, że sto razy nawet silniejsza emannacja tłumu walczącej drużynie nie pomogła. Jak to z Brazylijczykami kopiącymi piłkę onegdaj było - cały naród płakał po fatalnej porażce, porażce tak kolosalnej, że aż nie do pomyślenia.  Więc myśli narodu całego, intensywne emocje południowej rasy pełnej temperamentu, nic nie dały. Pokonały ich zimne, germańskie maszyny, nie wspierane żadną szczególną Emannacją.

Wiara gór nie przenosi, taką naukę wyniosłam z Kolosalnego Kurnika, gdy wystąpienie się skończyło, a wszyscy kibicjanci na twarzach wymalowane mieli nie tylko biało czerwone pasy, ale i Narodową Dumę.




P.S.
Ciekawam, kto wpadł na pomysł Kutasów Gumianych, Wypełniających się Ciścieniowo, Naprężających i Wznoszących - w narodowych barwach wszystkich zmagających się państw?… Budujące widowisko, sugerujące być może, że mimo iż wśród widzów płeć piękna niezmiernie licznie reprezentowana była, to igrzyska sportowe nie dla białogłowych są.
Mocna, męska rzecz zaiste.