“Kiedy się pomyśli o miliardach realnych istot żyjących na tej planecie, i mających swoje indywidualne, osobiste historie, których nigdy nie poznamy, zakrawa na dziwactwo, wręcz perwersję, że kłopoczemy się tworzeniem tylu fikcyjnych życiorysów. A jest to kłopot. O wielu rzeczach, które w realnym świecie są po prostu “dane”, pisząc fikcję, trzeba decydować. Fakty trzeba zastąpić pseudofaktami, obmyślonymi z mozołem i pracowicie opisanymi. Czytelnik musi je rejestrować i zapamiętywać, aby śledzić wątek, ale kiedy skończy książkę, wylatują mu z głowy, aby zrobić miejsce następnym. Wkrótce w pamięci czytelnika pozostaje tylko parę imion, kilka mglistych opinii o postaciach, niejasny zarys fabuły i ogólne poczucie, że lektura sprawiła mu przyjemność - albo nie. To przerażające, jak dużo powieści przeczytałam w życiu, a jak mało pamiętam z większości z nich.“
David Lodge, "Myśląc"
Wpadłam w Lodge’a i tkwię. Zaczęło się od tego, że szukałam jakiegoś cytatu w “Paradise news”. Jak tylko zaczęłam przerzucać kartki tej powieści, nie mogłam oprzeć się przeczytaniu jej - po raz kolejny (myślę, że co najmniej 10ty). A skoro przeczytałam tę jedną, to czemu miałabym odmówić sobie przyjemności przeczytania wszystkich pozostałych? W parę dni łyknęłam “Gdzie leży granica” i Trylogię uniwersytecką, potem “Deaf Sentence”, a teraz kończę “Myśląc”. Mojej ulubionej “Terapii” nie odświeżę sobie, bo pożyczyłam komuś, kto zamiast ją połknąć, jak to się tej książce należy, kisi ją od kilku miesięcy (Basiu!).
Jedna z dwóch głównych postaci występujących w “Myśląc” to pisarka, Helen Reed, która na dodatek prowadzi na Uniwersytecie Gloucester zajęcia z kreatywnego pisarstwa. Stąd dużo w tej książce refleksji na temat literatury. Nie w niej jednej zresztą - jego Trylogia też dzieje się wśród profesorów i wykładowców literatury, i Lodge z dużym poczuciem humoru przytacza w swojej twórczości różne teorie literackie, prezentuje szkoły badawcze i koncepcje z percepcją słowa pisanego związane.
Lubi bawić się też stylami, zmieniając kilkakrotnie w jednej powieści perspektywę narracyjną, a czasem sięgając po pastisz stylu konkretnego autora (w “Myśląc”) czy bawiąc się klasyczną konstrukcją romansu (w “Mały światek”).
Niezależnie od igraszek z formą, Lodge ma wiele do powiedzenia na temat ego, co najistotniejsze - w życiu, które literatura jakoś tam interpretuje i przedstawia.
Cytat, od którego tę krótką notkę zaczęłam, jest jednym z paru, w których przewija się pytanie na temat sensu mnożenia słów, słów, słów… Których przecież tyle już przelano na papier.
A Lodge napisał tę książkę jeszcze PRZED.
Przed czym?
W ostatnich latach nastąpiła rewolucja, której nie zawaham się porównać z wynalezieniem druku przez Gutenberga (czy Chińczyków, jak kto woli). Otoż dziś k a ż d y może wydać książkę i przedstawić ją c a ł e m u ś w i a t u !
Nie ma już przemądrzałych redaktorów i wydawców decydujących o wędrówce milionów powieści do śmietników. To znaczy są, ale już nie mają tej wszechwładzy. Trzymają się rozpaczliwie resztek zadrukowywanego papieru, ale większość piszących przestaje się na nich oglądać i sama wydaje swoje ebooki jak i gdzie chce.
Upadek literatury? Zapewne; aż włos się jeży czasem, gdy widzi się, co pojawia się w internetowych księgarniach. Ale najbardziej przerażające jest chyba to, że jest taka ILOŚĆ CAŁKIEM PRZYZWOITYCH KSIĄŻEK!…
Tego nie sposób ogarnąć, zorientować się w tym choćby pobieżnie, wybrać, poznać, posmakować.
Stworzyliśmy wielogłowego potwora, który rozmnaża się w postępie geometrycznym i wkrótce wymknie się spod kontroli.
Czym to się skończy?
Każdy będzie czytał coś innego, w zupełnej izolacji i poczuciu osamotnienia, bo trudno będzie znaleźć dwóch ludzi, którzy przeczytają tę samą książkę z miliardów dostępnych i wciąż powstających.
Niektórzy będą trzymali się klasyki jak tonący brzytwy, bo tylko w ten sposób znajdą jakąkolwiek płaszczyznę porozumienia z innymi. To już się dzieje, to właściwie już się stało.