Aug 25, 2014

MNOŻENIE NIKOMU NIEPOTRZEBNYCH BYTÓW



“Kiedy się pomyśli o miliardach realnych istot żyjących na tej planecie, i mających swoje indywidualne, osobiste historie, których nigdy nie poznamy, zakrawa na dziwactwo, wręcz perwersję, że kłopoczemy się tworzeniem tylu fikcyjnych życiorysów. A jest to kłopot. O wielu rzeczach, które w realnym świecie są po prostu “dane”, pisząc fikcję, trzeba decydować. Fakty trzeba zastąpić pseudofaktami, obmyślonymi z mozołem i pracowicie opisanymi. Czytelnik musi je rejestrować i zapamiętywać, aby śledzić wątek, ale kiedy skończy książkę, wylatują mu z głowy, aby zrobić miejsce następnym. Wkrótce w pamięci czytelnika pozostaje tylko parę imion, kilka mglistych opinii o postaciach, niejasny zarys fabuły i ogólne poczucie, że lektura sprawiła mu przyjemność - albo nie. To przerażające, jak dużo powieści przeczytałam w życiu, a jak mało pamiętam z większości z nich.“

David Lodge, "Myśląc"



Wpadłam w Lodge’a i tkwię. Zaczęło się od tego, że szukałam jakiegoś cytatu w “Paradise news”. Jak tylko zaczęłam przerzucać kartki tej powieści, nie mogłam oprzeć się przeczytaniu jej - po raz kolejny (myślę, że co najmniej 10ty). A skoro przeczytałam tę jedną, to czemu miałabym odmówić sobie przyjemności przeczytania wszystkich pozostałych? W parę dni łyknęłam “Gdzie leży granica” i  Trylogię uniwersytecką, potem “Deaf Sentence”, a teraz kończę “Myśląc”. Mojej ulubionej “Terapii” nie odświeżę sobie, bo pożyczyłam komuś, kto zamiast ją połknąć, jak to się tej książce należy, kisi ją od kilku miesięcy (Basiu!).

Jedna z dwóch głównych postaci występujących w “Myśląc” to pisarka, Helen Reed, która na dodatek prowadzi na Uniwersytecie Gloucester zajęcia z kreatywnego pisarstwa. Stąd dużo w tej książce refleksji na temat literatury. Nie w niej jednej zresztą - jego Trylogia też dzieje się wśród profesorów i wykładowców literatury, i Lodge z dużym poczuciem humoru przytacza w swojej twórczości różne teorie literackie, prezentuje szkoły badawcze i koncepcje z percepcją słowa pisanego związane.
Lubi bawić się też stylami, zmieniając kilkakrotnie w jednej powieści perspektywę narracyjną, a czasem sięgając po pastisz stylu konkretnego autora (w “Myśląc”) czy bawiąc się klasyczną konstrukcją romansu (w “Mały światek”).

Niezależnie od igraszek z formą, Lodge ma wiele do powiedzenia na temat ego, co najistotniejsze - w życiu, które literatura jakoś tam interpretuje i przedstawia.

Cytat, od którego tę krótką notkę zaczęłam, jest jednym z paru, w których przewija się pytanie na temat sensu mnożenia słów, słów, słów… Których przecież tyle już przelano na papier.

A Lodge napisał tę książkę jeszcze PRZED. 

Przed czym?

W ostatnich latach nastąpiła rewolucja, której nie zawaham się porównać z wynalezieniem druku przez Gutenberga (czy Chińczyków, jak kto woli). Otoż dziś  k a ż d y  może wydać książkę i przedstawić ją   c a ł e m u   ś w i a t u !
Nie ma już przemądrzałych redaktorów i wydawców decydujących o wędrówce milionów powieści do śmietników. To znaczy są, ale już nie mają tej wszechwładzy. Trzymają się rozpaczliwie resztek zadrukowywanego papieru, ale większość piszących przestaje się na nich oglądać i sama wydaje swoje ebooki jak i gdzie chce.

Upadek literatury? Zapewne; aż włos się jeży czasem, gdy widzi się, co pojawia się w internetowych księgarniach. Ale najbardziej przerażające jest chyba to, że jest taka ILOŚĆ CAŁKIEM PRZYZWOITYCH KSIĄŻEK!…

Tego nie sposób ogarnąć, zorientować się w tym choćby pobieżnie, wybrać, poznać, posmakować. 

Stworzyliśmy wielogłowego potwora, który rozmnaża się w postępie geometrycznym i wkrótce wymknie się spod kontroli.

Czym to się skończy?

Każdy będzie czytał coś innego, w zupełnej izolacji i poczuciu osamotnienia, bo trudno będzie znaleźć dwóch ludzi, którzy przeczytają tę samą książkę z miliardów dostępnych i wciąż powstających. 


Niektórzy będą trzymali się klasyki jak tonący brzytwy, bo tylko w ten sposób znajdą jakąkolwiek płaszczyznę porozumienia z innymi. To już się dzieje, to właściwie już się stało.

Aug 19, 2014

WOŻĄC MOJĄ MAMĘ



Był taki film “Driving miss Daisy” (oparty na sztuce pod tym samym tytułem) o czarnoskórym kierowcy (w filmie grał go Freeman) i leciwej “panience”, którą woził. Ja ostatnio odgrywam rolę prywatnego (bladoskórego) kierowcy mojej mamy, chcąc ją w ten sposób zniechęcić do prowadzenia samochodu (jeśli samochodem można nazwać malucha). Mama ma 83 lata, jest coraz bardziej roztargniona, na dodatek zaczęła gorzej widzieć i słyszeć. Upiera się przy samodzielności, ale puszczanie jej na podwarszawskie drogi to narażanie na niebezpieczeństwo nie tylko jej, ale wszystkich innych ich użytkowników.

Niestety tak się składa, że pogarszanie się jej stanu zdrowia związane jest z coraz większą liczbą wizyt lekarskich, czyli koniecznością ciągłego przemieszczania się. Teraz jesteśmy w trakcie przygotowań do zabiegu usunięcia zaćmy, co wiąże się z dużą ilością badań przedoperacyjnych. Dzisiaj już po raz trzeci gdzieś ją zawiozłam. Właśnie stoję przed budynkiem przychodni NFZ w Wawrze, laptop oparłam o kierownicę i czekam. O ósmej rano byłyśmy na Woli (EKG, pobranie krwi i umówienie na laser). Około 12stej zawiozłam ją do Falenicy na rehabilitację nogi. Teraz mama próbuje dostać się do ortopedy oraz zdobyć kopię odpisu prześwietlenia płuc.

Sama unikam lekarzy i przychodni jak zarazy (chyba mam to po ojcu), ale dzięki mamie mam szansę otrzeć się o tajniki funkcjonowania służby zdrowia w tym kraju. Nie jest to budujące doświadczenie, choć sporo państwowych placówek zdrowia przynajmniej z wyglądu nie przypomina tych, które pamiętam z ponurych czasów komuny. Ale kolejki… zapewne dłuższe niż kiedykolwiek. 

W lipcu mama miała tzw. planowy pobyt w szpitalu - chodziło o badania neurologiczne z powodu komplikacji po półpaścu. Na szpital czekała kilka miesięcy, bo nie było miejsca. A potem trzymali ją tam przez dwa tygodnie (mieli trzymać 4 dni), bo z dnia na dzień badania były odkładane… Prowadzący lekarz, bardzo miły człowiek, był tak zaharowany, że praktycznie nieuchwytny, mimo, że potrafił w szpitalu spędzić 72 godziny bez przerwy.

Wożenie mojej mamy wiąże się nie tylko z obserwacjami na temat NFZ, które, mimo iż pouczające, chętnie bym sobie darowała.  W sposób naturalny implikuje myśli na temat starości, choroby i wreszcie śmierci. Moja mama zaledwie półtora roku temu była absolutnie sprawna, a energii życiowej mógł jej pozazdrościć każdy, nie tylko taki leniwiec jak ja. Codzienne poranne ćwiczenia, długie spacery lub jazda na rowerze, a zimą biegówkach, basen, poza tym aktywność towarzysko-umysłowa w postaci udziału w różnorodnych zajęciach Uniwersytetu Trzeciego Wieku. I nagle zaczęły przyplątywać się różne choróbska, a mama z miesiąca na miesiąc zmieniła się w staruszkę. Żwawą wciąż - przynajmniej duchem - ale zamkniętą w nieposłusznym ciele.

Ciągłe bóle - kręgosłup, kolana, stopy - wreszcie całego ciała jako wynik neuralgii popółpaścowej. Prawie nie rusza się z domu i z nikim nie spotyka. Oprócz lekarzy, pielęgniarek i rehabilitantów. Widzę, że walczy dzielnie o powrót do zdrowia, ale w jej wieku to jest jazda w jedną stronę. Oczywiście trzeba mieć nadzieję, że będzie lepiej, ale już nigdy nie będzie tak, jak było. Na szczęście odstawiła jeden z leków (psychotrop, podawany przy leczeniu neuralgii), który sprawiał, że jej stan umysłowy zaczął przypominać demencję starczą. Nie mogła zebrać myśli w słowa, chwilami bełkotała i musiałam wszystko za nią załatwiać. Skutki na szczęście okazały się odwracalne i jakoś znowu daje radę organizować sobie wszystkie wizyty lekarskie, badania i rehab. 

Czas. Ciągnie się jak guma do żucia, gdy jest się starym. Gdy czekam pod kolejną przychodnią czy w poczekalni szpitalnej, na korytarzu, w kolejce do rejestracji, widzę tych wszystkich ludzi, których jedyną treścią życia wydaje się być czekanie. Nawet nie próbują tego ukryć. Nikt w zasadzie nie czyta - ani gazet, ani tym bardziej książek, nikt nie gra w gry na telefonie ani nie śmiga po sieci. Ciekawa jestem, czy następne pokolenia będą tak samo bezczynnie poddawać się czynności czekania czy też nawyki młodości, polegające na ciągłym “byciu online”, przeniosą się w ich wiek podeszły. 
Na razie wydaje się, że bezczynne oczekiwanie jest immanentną cechą starości czy przewlekłej choroby. I może nie byłoby to nawet takie dziwne, gdyby pomiędzy oczekiwaniem a życiem postawić znak równości. Gdyby to, że nie czytają czy nie surfują po sieci oznaczało, że próbują świadomie przeżywać każdy moment, z tych niewielu, które im jeszcze zostały, zamiast uciekać w sztuczne światy i marnować czas na “niebycie” tu i teraz. Ale obawiam się, że to oczekiwanie jest wielką pustką, niewiele różniącą się od Pustki Ostatecznej, czającej się tuż za progiem.

Wożąc moją mamę mam okazję doświadczać tego oczekiwania w obu formach - zabijanego przez czynności typu pisanie bloga czy przeglądanie poczty elektronicznej, lub, gdy siądzie mi bateria lub ogarnie mnie bezwład, o który w takich warunkach nietrudno, czekania niczym nie maskowanego, przepływającego przez moją duszę burym strumieniem nudy. Przyglądam się ludziom, ścianom, personelowi. Po jakimś czasie ciekawość przechodzi w otumanienie i po prostu siedzę, i gapię się przed siebie jak wszyscy dookoła.

Wożąc moją mamę doświadczam starości. 
Nie jestem przerażona. 

Jestem coraz bardziej nieobecna.

Aug 12, 2014

NAJPOCIESZNIEJSZA POCIESZAJKA

No i nadeszła pora. Jest 12 sierpnia, niby nic specjalnego, ale czuję - właściwie nie wiem, dlaczego właśnie dziś - że mogę się podzielić z Wami moją absolutnie najbardziej pocieszającą pocieszajką.


Zdjęcie zrobiłam ponad rok temu w Kathamandu. To spojrzenie i ten uśmiech sprawiają, że wszystkie ciężary robią się lżejsze, a poczucie bezsensu nie uwiera tak bardzo.

Czy żałuję, że nie podeszłam i nie porozmawiałam?... Chyba nie.  Może zresztą ten mnich w ogóle nie zna angielskiego. A może zna, ale czy mógł mi powiedzieć więcej, niż mówi jego uśmiech i spojrzenie?

Nie martw się mówi, wszystko będzie dobrze, znajdziesz to, czego szukasz, a przynajmniej zrozumiesz, że to, co masz jest tym, czego szukałaś. Nic nie jest tak skomplikowane, jak to sobie wyobrażasz, i tak czarne, jak się tego obawiasz. To wszystko jest tylko w twojej głowie, lżejsze niż puch i nawet mniej od niego materialne. Teraz i tutaj jest ta chwila, ten właśnie moment, ani bardziej, ani mniej ważny niż inne. Ale jest. Aloha!

(Och, tylko mi nie mówcie, że tybetański mnich to nie tancerka z Honolulu z wieńcem lei; ten mnich nie przejmuje się takimi drobiazgami jak czas, przestrzeń, związki przyczynowo skutkowe czy kręcenie biodrami, dlaczego więc nie miałby użyć tego pięknego słowa, które znaczy jednocześnie: "Dzień dobry", "Do widzenia" i "Kocham cię")

Aloha!


Aug 5, 2014

WIADOMOŚCI Z RAJU


Nie są najlepsze. Moja ulubiona wakacyjna lektura, “Paradise News” Davida Lodge’a, tak naprawdę kryje sobie niespodziewane głębie i rewelacje na temat kondycji rodzaju ludzkiego. A nie są one bardzo budujące. Wspomniałam już tu poprzednio (we wpisie “Raj, czyli piekło”) o teorii jednej z postaci tej powieści - antropologa, Shaldreke’a, na temat współczesnego “opium dla mas”, czyli turystyki, zastępującej ludziom religię. Teoria jest prześmieszna, ale oprócz pośmiania się, trudno się z niektórymi jej stwierdzeniami, opartymi na bardzo wnikliwych i mocno złośliwych obserwacjach, nie zgodzić. 

Książkę znalazłam - nomen omen - w prawdziwym turystycznym raju, czyli na wyspie Koh Samui w roku 1994 chyba (nie ten egzemplarz ze zdjęcia; tamten komuś pożyczyłam i już do mnie nie wrócił). “Znalazłam” lub, jak kto woli “zawłaszczyłam sobie”.
Na Koh Samui, w znajdujących się tuż przy plaży mini ośrodkach, skupionych wokół małych knajpek i składających się z kilku-kilkunastu chat na palach, panował w owych czasach zwyczaj zostawiania i pożyczania sobie książek z małych, przybarowych “biblioteczek”. Ktoś wziął książkę na długi lot z Europy i nie chciał targać jej z powrotem do domu - zostawiał przy barze, a pożyczał sobie coś innego do leniwego czytania na hamaku w cieniu palm. Nie wiem, jak jest teraz; byłam raz jeszcze na Koh Samui w 2000 roku i było to już całkiem inne miejsce, do którego dotarli już nawet w sporych ilościach nasi rodacy. 

“Paradise News”, książka Lodge’a, którego wcześniej (przed 94-tym) w ogóle nie znałam, i dopiero po powrocie do Polski zaczęłam systematycznie czytać, spodobała mi się tak bardzo, że nie potrafiłam się z nią rozstać i trochę zawstydzona zapakowałam do własnego plecaka. Zostawiłam w zamian “Czerwone i czarne” Stedhala, po polsku, więc może dobrze, że kilka lat później na wyspie pojawili się Polacy, bo może komuś ta książka umiliła egzotyczne wakacje (choć Stedhala, przyznaję, trudno nazwać “wakacyjną lekturą”). 

Wracając do “Wiadomości z raju” - czy, jak to zostało przetłumaczone na polski, gdy powieść w końcu pojawiła się u nas: “Co słychać w raju”; w tej lekkiej i humorystycznej książce na stronie 190  trafiłam na fragment, który jest dokładnym odzwierciedleniem moich najbardziej smutnych przemyśleń na temat rodzaju ludzkiego, prawa do szczęścia i zadośćuczynienia za wszystkie cierpienia:



Rzadko płaczę nad jakąś książką; nie płakałam nad tym fragmentem, o nie, ale przypomniała mi się moja super emocjonalna reakcja na książkę “Piknik na skraju drogi” braci Strugackich (znanych szerszej publiczności jako pierwowzór filmu “Stalker”).
Pamiętacie, gdy sponiewierany przez życie, twardy, ścigany przez prawo i przez wszystkich gnębiony, główny bohater, stalker, Red Shoehart, dociera do tajemniczej, spełniającej życzenia Złotej Kuli z innych światów, i woła: “Szczęście równe dla wszystkich, i niech nikt nie odejdzie pokrzywdzony!”? (cytuję z pamięci, nie mam już tej książki, a szkoda, że się gdzieś w przeprowadzkach zawieruszyła). Łzy pojawiły się w moich oczach na myśl, że ten piękny sen nie ma prawa się ziścić. Bo nawet jeśli od tej chwili będziemy szczęśliwi, ustaną wojny, tortury, gwałty, wykorzystywanie słabszych przez silniejszych - to co z tymi wszystkimi, którzy już tych okropności zaznali?… Mamy pławić się w szczęściu, nie myśląc o nich? 



Myślę, że dlatego ludzie wymyślili raj, który miał być pośmiertnym wyrównaniem rachunków. Im więcej cierpiałeś, tym więcej czeka cię radości w przyszłym życiu. A ci, którzy cię gnębili, trafią do piekła, w którym smażyć się będą w nieskończoność. To jedyny sposób na zbilansowanie rachunku krzywd. Co z tego, kiedy nawet katolicy (a w tym i David Lodge, którego moralne i światopoglądowe dylematy byłego? katolika przewijają się przez większość jego książek) przestali już wierzyć w kościelną “grę planszową”, pod tytułem “Niebo-piekło” (określenie Lodge’a z “Gdzie leży granica?”).
A ja nigdy jakoś tego systemu nagród, kar, odpustów, zasług i grzechów różnej wagi nie potrafiłam traktować poważnie i trudno było mi uwierzyć, że tyle osób, czasem mądrych i przeze mnie podziwianych, mogło. Wiara w Boga, choć też dla mnie dość niepojęta, to jedno. Ale branie na poważnie wszystkich kościelnych, watykańskich bzdur (przepraszam wierzących) - to drugie.

Ale odeszłam już spory kawałek od “Paradise News”, choć może nie aż tak daleko. W końcu główny bohater, Bernard, jest kolejną “ofiarą katolickiej demagogii”, i choć jego perypetie opisane są z humorem, to sporo w tym wszystkim, posługując się terminologią “Lodge’owską”, “gorzkich prawd”.

Wiadomości z raju są więc takie, że raju nie ma i nie będzie. Na nieszczęście trudno to samo powiedzieć o piekle. Piekło jakoś nam, ludziom, wychodzi całkiem nieźle. Tu na Ziemi.

P.S.
A jeśli chodzi o powieści Davida Lodge’a, to moja osobista kolejność wygląda następująco:
1. Paradise News
2. Therapy
3. Thinking
4. Trylogia: Changing Places, Small World, Nice Work
5. Deaf Sentence

I wszystkie pozostałe jego książki.


Aug 3, 2014

DWIE FALE

Gorąco. Powietrze nieruchome, parne.
Na klawiaturę komputera spadają raz po raz wysuszone nasiona brzozy, czasem liść.
W takie popołudnie nie mogę wygnać z głowy wizji wielkiej, błękitno-zielonkawej fali. Spienionej u szczytu, pędzącej ku brzegowi z hukiem i wyzwalającą nieuchronnością.

Poniżej dwie moje ulubione fale: jedna autorstwa Katsushika Hokusai (mniej więcej równolatka Jane Austen), druga - Tove Janssen.