Jan 29, 2014

SHAUN TAN: KSIĘGA RZECZY MAŁYCH



Siedzę przed… chciałam napisać “pustą kartką papieru”, ale oczywiście w dzisiejszych czasach to nieprawda… siedzę przed ekranem komputera, co brzmi znacznie gorzej, i tak naprawdę nie wiem, co napisać o zjawisku, jakim jest Shaun Tan.

Wszystkie słowa, jakie przychodzą mi do głowy, są pretensjonalne, egzaltowane - po prostu nieodpowiednie. Spróbujmy więc wyłączyć emocje, a skupić się na zwyczajnym opisie i paru faktach.

Świat, który kreuje Shaun Tan, zarówno jako ilustrator, jak i pisarz, to świat rzeczy małych (choćby czasem ich rozmiar był tak wielki jak rozmiar The Lost Thing), delikatnych, w pewnym sensie niedzisiejszych. Składany z wielką uważnością, ogromnym nakładem pracy i czasu. Świat codziennych niezwykłości. Świat sugestii, niedomówień, nastroju.




“Most of the time Eric seemed more interested in small things he discovered on the ground.”
Opowiadanie “Eric” z książki “Tales from Outer Suburbia”

Eric tak jak Shaun Tan skupia się na szczegółach, z pozoru nieważnych, które niewiele znaczą dla innych. On jednak w każdym z nich potrafi coś dostrzec, jakieś ukryte dno, uczucie, myśl, a czasem po prostu ukryte piękno, i przekazać nam.

To dobrze, że w tychże dzisiejszych czasach ktoś taki jak Shaun Tan tworzy - i jest doceniany. W 2011r. 15 minutowy film animowany oparty na jego książce “The Lost Thing” został nagrodzony Oscarem. Można go zobaczyć na http://www.snotr.com/video/10101/The_Lost_Thing_-_Short_Film
Zresztą nagród artysta otrzymał wiele, głównie w kategoriach związanych z twórczością dla dzieci, choć Shaun Tan jest chyba znacznie bardziej dla dorosłych (z duszą dziecka) niż dzieci (chyba że tych z duszami dorosłych).





Parę słów o jego inspiracjach, oprócz tych konkretnych jak film Brazil czy Żółta łódź podwodna:

“Paintings in galleries, an arrangement of clouds, a lighting effect, a picture in a newspaper, or indeed supermarket plumbing, incidents, textures and accidental compositions created by objects, things from other cultures and times, Polish poster art, streets, jokes, times of the day, people, animals, the way paint runs down a canvas, or colors go together.”


To tylko parę plamek słownych na wielkim białym płótnie pt. Shaun Tan. Jeszcze będę do niego wracać. Mam nadzieję, że następnym razem uda mi się jakaś ładniejsza plama.



Jan 26, 2014

WYROK PONIEKĄD SPRAWIEDLIWY



“Nelly” rozczarowuje, “Nelly” jest nierówna. Ale są tam różne smaczki, a nawet perełeczki. Do nich zaliczyłabym lekkim piórem pisany “Proces o jaskółki”, czyli relację Brezy z jego pierwszej sprawy o zniesławienie w czasach, gdy przed wojną pracował jako felietonista w “Kurierze”.
Sprawa nie była poważna, stąd lekki ton usprawiedliwiony. Ale przy okazji mamy znakomity opis stanu, w jakim znajduje się każdy oskarżony, winny czy niewinny, gdy tylko znajdzie się w sądzie. Uczucie uprzedmiotowienia i nieważności - mimo, że to przecież jego ten proces dotyczy. No i zupełnej nieadekwatności wszystkiego, co się wokół dzieje. I najważniejsze - że w tym wszystkim nie chodzi wcale o prawdę czy sprawiedliwość, a o rodzaj gry towarzyskiej o bardzo skomplikowanych przepisach i zasadach, w którą prawnicy grają nad jego głową, właściwie zapominając o jego obecności.

Oddam głos Brezie, bo doskonale to opisał:
“Znałem samą instytucję, gmach i ludzi. Widywałem również, jak się feruje prawo, ponieważ przez pewien czas pisywałem sprawozdania sądowe. Skoro jednak znalazłem się sam na ławie, miejscu ciasnym, odgraniczajacym, w roli skromnej, acz niemniej tu głównej, poznałem, że zaczyna się dla mnie nowe i przykre doświadczenie. Najbardziej może doskwierające było poczucie ogołocenia i wytrącenia z tych zwykłych instrumentów, którymi poza ławą działałem i załatwiałem sprawy z ludźmi. (…) Nie mogłem dobyć głosu, a gdy wydobyłem, nie wywoływałem wrażenia, tyle wpływając na meritum przebiegu, co gdybym wyjął fujarkę i zagrał. Słowem, nie należałem do sprawy. Wiele razy przypatrywałem się podobnym rozgrywkom, ale dopiero sam wmieszany, poznałem wszystkie szczególności podobnej sali, udziecinniającej, uniezgrabniającej i okrawającej człowieka do zakresu jakiegoś jednego wyrazu, gestu czy postępku. (…)
Zawsze w podobnych sprawach ma się takie uczucie. Wydaje się, że rozcinająca, ryczałtowa ocena przeczy rzeczywistości. Raczej już by się szło na procent. (…) Wtedy by pozostawało jasne, że na przykład zupełny zbrodniarz jest swym przestępstwem cały nasycony, podczas gdy ja, moim zdaniem, zaledwo się zakolorowałem. Ale wyrok tak jak dziś w to nie wchodzi, dzieląc ludzi jedynie na niewinnych i skazanych. (…)
Cała reszta nie należy do rzeczy. O tym się jednak zapomina oczekując od wyroku podobizny swojej lub podobizny sprawy w całości, gdy on jest robiony umyślnie w ciemni, tak by wyszły na nim jedynie ślady karne. Lecz obojętność na resztę naszą, na wszystko, w czym jesteśmy w porządku, a zwrócenie pełnej baczności na jedyną naszą łatkę, boli nas. Zawodzi. Czujemy, że oto nas za nic biorą, utożsamiają z plamką. I stąd ten stan zadziwiający, że nie ma chyba miejsca, gdzie by łatwiej było o poczucie niesprawiedliwości, niż tam, gdzie się sprawiedliwość wymierza.”

Jan 23, 2014

ZAMIEĆ ŚNIEŻNA I WOŃ MIGDAŁÓW



Sherlocka Holmesa, zaczętego jeszcze w czasie Świąt, nadal doczytuję do poduszki (w końcu to wszystkie opowieści z serii, więc niemało tego), ale tę przyjemną lekturę urozmaicam sobie innymi, co czytający te zapiski na pewno zauważyli.

Tym razem, trochę przez przypadek, połknęłam coś mającego z Sherlockiem podwójny związek: po pierwsze kryminał, a po drugie z bezpośrednim odniesieniem do angielskiej serii. Starzec, który umiera otruty zaraz na pierwszych stronach opowiadania, jest wieloletnim prezesem klubu miłośników SH, a rozwiązanie kryminalnej zagadki jest zaczerpnięte wprost z jednej z sherlockowskich przygód.

Nie o tym jednak chciałam. Chciałam o Camilli Lackberg, bo to ona jest autorką “Zamieci śnieżnej i woni migdałów”.
Zastanawia mnie fenomen jej ogromnej popularności. Jest kiepską pisarką, co szczególnie wyraźnie uwidacznia się w tym właśnie opowiadaniu z 2007r. Przedziwna nieudolność w konstruowaniu fabuły, naiwność, brak logiki i realizmu, to główne zarzuty, jakie bym jej postawiła. Jej cykl powieściowy o Fjallbace broni się wprawdzie rozmachem i epickim zadęciem (choć o realizm i zwykłe prawdopodobieństwo bardzo tam trudno), ale w tym krótkim opowiadaniu uzupełniającym serię, cała mierność jej warsztatu wyłazi z każdej niemal linijki.
Najmocniejsze cecha pisarki to skandynawski klimat - przyroda, pogoda i ludzie - każdy mroczny, z jakąś tajemnicą. Duża sprawność w tworzeniu postaci - tylko że to wszystko na miarę popularnej literatury romansowej. Perypetie i psychologia nie wychodzą poza najprostsze, naiwne, siercoszczipatielnoje schematy. A twórcy kryminałow, zwłaszcza skandynawscy, przyzwyczaili nas do znacznie bardziej wyrafinowanych, psychologicznie głębszych i porażających mrocznym realizmem utworów.

No i tu chyba doszłam do sedna - Camilla Lackberg potrafiła połączyć sympatyczną powieść psychologiczno-romansową z wątkami kryminalnymi i dzięki temu zdobyła ogromne rzesze czytelników.

Kolejna zagadka rozwiązana, mój drogi Watsonie.


Jan 21, 2014

ZAPISKI O ZAPISKACH

Skończyłam Spiżową Bramę, wzięłam się za Nelly, która nie pamiętam, skąd wzięła się w naszej bibliotece. Na pewno nie ja ją kupiłam, jest stara, “wyczytana”, a nie przeze mnie, bo zajrzałam do niej po raz pierwszy. Swoją drogą ciekawa jestem, czy Brezę ktoś jeszcze wznawia.

Sprawdziłam - są w sprzedaży jego książki, jest w sieci parę amatorskich recenzji. Ale tylko w jednej z nich znalazłam jakieś kwaśne aluzje do jego związków z PRL-em. A o tym myślałam, zastanawiając się, czy Breza czasem nie funkcjonuje obecnie pod etykietką “poplecznik peerelowskiego systemu”, którego nie wypada czytać. Syn ziemiański, jeszcze “z poprzedniego wywłaszczenia”, jak to sam w Nelly określił (czyli po pierwszej wojnie, a nie po drugiej), nie krył swoich sympatii dla komuny. To z ramienia socjalistycznego rządu kontynuował po wojnie swoją działalność dyplomatyczną, będąc attache kulturalnym najpierw w Rzymie, a potem w Paryżu.
W elektronicznej Encyclopedia Britannica Brezie poświęcone jest jedno zdanie: “Tadeusz Breza published Spiżowa brama (1960; “The Bronze Gate”), a keen description of life in the Vatican.” Gdy jeszcze trochę polata się po sieci widać, że jego książki watykańskie na Zachodzie cieszyły się i cieszą do dziś pewnym powodzeniem (świadczy o tym chociażby fakt, że zostały przetłumaczone na wiele języków).

Swoją drogą zastanawiający jest fakt wydania i Bramy, i Urzędu za komuny. Ton jest oczywiście zdecydowanie “pro-nowo-polski”, a Watykan i ówczesny papież w żadnym wypadku nie są odmalowywane na klęczkach, ale jednak… Wieje tam wolną myślą, szerokimi horyzontami i nonkonformizmem. Breza dając nam prawo do krytycznego spojrzenia na “system” watykański, jednocześnie zatwierdza przecież prawo jednostki do krytycznej oceny każdego systemu. Tym bardziej, że w każdym działają te same siły, gaszące natychmiast każdą wolną myśl i sprzeciw. Zresztą analogie pomiędzy Komunizmem prześladującym swoich przeciwników, a Kościołem stosującym przez wieki te same metody terroru są oczywiste.
Czy nasza cenzura tego nie widziała?... Czy widziała i uznała to za idealny “wentyl” oraz chorągiewkę do machania z napisem “proszę, jacy tu za żelazną kurtyną jesteśmy tolerancyjni i otwartogłowi”?... Czy też rzeczywiście fenomenem polskiej komuny była przedziwna mieszanka starego z nowym? - tak jak opisywany w Spiżowej Bramie zdumiewający mariaż państwa komunistycznego i kościoła katolickiego, który w tamtym momencie się rozpoczął, a wiemy, czym się skończył.

Zapewne się nie dowiem. Ale cieszę się, że Brezę wysłano na placówkę do Rzymu i wydano jego watykańskie książki, bo są znakomite. Najbardziej chyba lubię w nich brak zadęcia i siłowego przeprowadzania jakiejś tezy. Są skromnymi, drobiazgowymi obserwacjami krążącymi wokół jednego tematu. A jeśli chodzi o Bramę, która nie jest jak Urząd powieścią, a serią zapisków, to na dodatek obserwacjami rządzącymi się w dużej mierze przypadkiem, bo związanymi z tym, co akurat się działo w czasie jego pobytu we Włoszech. A akurat pod koniec jego pobytu umiera papież! Czy jakikolwiek autor piszący o Watykanie mógł sobie wymyślić bardziej stosowne zakończenie?... Sekretem Brezy jest to, że podaje danie, ale strawić musimy je sami. Nie żeby w ogóle nie ujawniał swojego stanowiska, jak już mówiłam jego sympatie są oczywiste, ale opisuje je w taki sposób i na tak szerokim tle, iż rozumiemy bez żadnych wątpliwości, że to tylko stanowisko.

Sama zastanawiam się dlaczego taką satysfakcję czerpię z tych dwóch książek, co nie zmieniło się przez tyle lat, a przecież tylu moich dawnych faworytów “się zastarzało”. Tym bardziej, że tematyka kościelna jest mi nawet nie tyle obca, co najzupełniej obojętna.

Zapewne dzieje się tak dlatego, że Watykan jest tylko przedziwną formą społeczną, tak odległą mi i nieznaną, że aż fascynującą. A z drugiej strony to właśnie Państwo Kościelne przez wieki kształtowało nasz europejski sposób pojmowania świata, naszą kulturę, sztukę, moralność i obyczaje, i zajrzenie od kuchni daje do myślenia.

A Nelly trochę rozczarowuje. Ale doczytam do końca, skoro już zaczęłam.

Tadeusz Breza
Caption: lata 50-te, Warszawa, Polska.
Pisarz, radca kulturalny ambasady polskiej w Rzymie Tadeusz Breza.
Fot. Irena Jarosińska, zbiory Ośrodka KARTA


PS
Dla ciekwaych smaczków - kronika z 1946 z przyznanie Brezie nagrody Literackiej za Mury Jerycha z fragmentem przemówienia Laureata...
http://www.kronikarp.pl/szukaj,35182,tag-689429,strona-1

Jan 17, 2014

BŁAZNY, PIJACY, PSY I TYM PODOBNE OBRZYDLIWOŚCI



Zwykle czytam kilka książek równolegle, dlatego często jakiś podjęty wątek ciągnie się za mną tygodniami, przeplatając się z innymi. Taki to już styl grochowo-kapuściany, za który wszystkich miłośników Porządku przepraszam. Ale jestem przekonana, że wielu czytaczy tak ma - od jednego skojarzenia do drugiego, z jednej chmury tematycznej do innej.
Wracam teraz do Spiżowej Bramy i wątków włosko-watykańsko-artystycznych.

Zupełnie wyleciało mi z głowy, że właśnie tam jest kawałek, który kiedyś bardzo poruszył moją wyobraźnię i uczucia, mianowicie opis przejść Paolo Veronese’a z Inkwizycją po namalowaniu obrazu obecnie znanego jako Uczta u Leviego, a który w zamierzeniu (i zamówieniu) był Ostatnią Wieczerzą. Szczególne wrażenie robi tłumaczenie Brezy materiałów z przesłuchania, któremu artysta został poddany. Warto przeczytać. To suche i bezduszne wyliczanie tego i owego, te regułki, chciałoby się rzec, biurokratyczne, za którymi wiemy, co się ukrywało. Nie tylko władza tępa a bezwzględna w dzisiejszym rozumieniu tego słowa - za tą tępotą i bezwzględnością krył się niewyobrażalny terror i strach.
Choć może to tylko nasze skojarzenie z Inkwizycją; może rzeczywiście wszystko zależało od kontekstu, kraju, czasów. Breza twierdzi, że już w samych pytaniach widać, że Święty Trybunał szuka rozwiązania, a nie kary, i że rzecz, którą ktoś tam “nakręcił” ma być “odkręcona”. Może jako uznany artysta wenecki, autor wielu dzieł wiszących po weneckich kościołach, klasztorach, Veronese miał za silną pozycję, by coś mu rzeczywiście groziło. Inna sprawa, co stałoby się, gdyby odmówił “zmian” (na własny koszt), jakich Inkwizycja w wyroku zapowiedziała, że zażąda?
To chyba w ogóle nie wchodziło w rachubę.

Ta historia ma w sobie coś z sympatycznego absurdu. Po przesłuchaniu jakiś geniusz wpadł na to, by obrazu nie przemalowywać, a tylko... zmienić jego tytuł. Na taki, który usprawiedliwiał te wszystkie “bezbożne” elementy, które świętoszków (i Inkwizycję) tak drażniły.
“Zapytany, czy uważa za właściwe (Iterrogatus se li par conveniente), że na swojej Ostatniej Wieczerzy Pana Naszego namalował błaznów, pijaków, psy i tym podobne obrzydliwości, odpowiedział: Nie, Wasze wielmożności.
Zapytany: Czemu więc wymalowaliście je?
Odparł: Zrobiłem tak, ponieważ zakładam, że one znajdują się poza miejscem, gdzie odbywa się wieczerza.”

Poza miejscem, gdzie odbywa się wieczerza… Można to rozumieć dosłownie - w przedsionku, na podwórku, za rogiem, w innej części obrazu… Ale dla mnie te słowa, które jeszcze raz padają podczas przesłuchania z ust Vereonese’a, znaczyły zawsze jakąś mistyczną Inną Płaszczyznę, w której według niego przebywa Chrystus. Rzeczywistość wraz ze swą wulgarnością Go nie dotyka, bo dotknąć nie jest w stanie. Ów tygiel życia kotłujący się gdzieś daleko, w dole, a może nie w dole, może właśnie obok, w równoległej rzeczywistości, jakbyśmy to dziś powiedzieli.

Wzruszające wydaje mi się to, że Veronese wierzy, iż niczym, co mógłby namalować lub nie, nie jest w stanie dotknąć tego obszaru sacrum, w którym przebywa Chrystus.
A może to tylko takie moje mrzonki.

Ostateczny wyrok Inkwizycji, choć łagodno-dyplomatyczny i nawet nie uderzający Veronese’a go po kieszeni, chyba nie wynagrodził mu miesięcy strachu i udręki, skoro Ostatnia Wieczerza stała się naprawdę ostatnią ucztą namalowaną przez artystę.

Jan 11, 2014

ALE PO CO TYLE TARZANIA?




Współczesna i „nowoczesna” interpretacja Szekspira w Teatrze Powszechnym utwierdza tylko w przekonaniu, że Szekspir się zestarzał.
To już wolę czytać go i oglądać w wersjach „historycznych” – przynajmniej człowiek przyjmuje to jako świadectwo epoki; tamtych ludzi, tamtego sposobu myślenia i odczuwania, i tamtych – naiwnych czasem – teatralnych wzruszeń.

„Romeo i Julia” w reżyserii Grażyny Kani nie wzrusza ani nie nawet niespecjalnie zaciekawia. Momentami irytuje – z jednej strony szekspirowska fabuła, która w ten sposób przeniesiona we współczesne realia drażni naiwnością. A z drugiej – i to o wiele bardziej – nachalne epatowanie wulgarnością, niczemu nie służącą, jak na przykład kuriozalne włożenie sobie ręki księdza przez Julię między nogi, stojące w zupełnej sprzeczności ze zbudowaną przez nią postacią… jakie to ma mieć uzasadnienie? Rubaszność Szekspira w scenach komediowych, to jedno, język Barańczaka, to drugie – wszystko to kupuję, ale ta dodatkowa warstwa made in Kania to niestety sprawia wrażenie taniego, żałosnego efektu, który ma zbulwersować?... poruszyć?... wstrząsnąć?... Kim?... Na sali, oprócz paru stałych bywalców teatralnych, których te popłuczyny po awangardzie teatralnej na pewno nie ruszają, siedziała grupa starszych pań z Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Nawet one nie były „wstrząśnięte”, a lekko znudzone. Usłyszałam jeden komentarz : „Ale po co tyle tarzania?”
No właśnie. Strasznie ciągnie biednych aktorów do podłogi, a podłogę do nich, tylko śmierć Romeo i Julii odbywa się na siedząco, jakby na przekór ogólnej podłogowej tendencji. Co w sumie widownia przyjmuje z ulgą po tylu wcześniejszych niczemu nie służących występach w poziomie.

Również kompletnie chybiona jest próba dodania własnej reżyserskiej interpretacji i drugiego dna do wątku Tybalta. Obsadzając w tej roli kobietę (Aleksandrę Bożek) i każąc jej obmacywać po imponderabiliach i całować w scenie walki i śmierci z zabitym przez nią/niego Merkucjem, reżyserka sugeruje… wszystko jedno, co sugeruje. Są to sugestie tak żałosne i tak na siłę robione, że niemal wzruszają swoją głupotą.
Aktorzy grają w większości dobrze – może to zdziwi  po wcześniejszych moich słowach krytyki. Ale łatwo rozdzielić warsztat i wrażliwość aktorską od narzuconej przez reżysera nadinterpretacji. Zapewne powinnam raczej powiedzieć – graliby dobrze, gdyby nie mieli wciąż do odgrywania rzeczy wymyślonych, nieprawdziwych, nie trzymających się kupy. Najlepsze wrażenie robi Julia (Katarzyna Zielińska) – bo… mój boże, w teatrze sprawdza się to po raz kolejny… jest najbardziej „prawdziwa”. W jej wypadku nie czuje się siłowego „pompowania” emocji; nawet gdy krzyczy, to jako jedna z niewielu postaci krzyczy „ze środka”. Dziewczyna myśli, odczuwa, reaguje – jest przekorna, trochę zabawna, trochę mądra-trochę głupiutka, ale jest zbudowaną rzetelnie i wiarygodnie  p o s t a c i ą. Romeo (Jacek Beler) jest już zbyt przekombinowany, choć niewątpliwie to interesujący aktor. Ale trochę trudno mu przebić się do widowni przez swoją, często podzwaniającą pustką, nadekspresyjność (znowu te tarzanki J).

Proszę dobrze mnie zrozumieć – nie jestem fanatyczką teatru typu Stanisławski. Awangarda czy zabawa formą to coś, co jak najbardziej mnie kręci, zapewne o wiele bardziej od teatru tradycyjnego. Ale nie w tak naiwnym, że prawie śmiesznym wydaniu.

Żeby już tak nie mędzić i nie narzekać wyłącznie to parę lepszych słów o… właściwie trudno mi powiedzieć, o czym konkretnie. Scenografii?... Wizualnej wyobraźni reżyserki?... Same obrazy, te na plakatach, w reklamującym spektakl filmiku na YouTube, fotosy z przedstawienia, niosą w sobie jakąś tajemnicę i obietnicę czegoś znacznie lepszego, głębszego, delikatniejszego i mądrzejszego, niż podzwaniające pustką i epatujące tanimi efektami przedstawienie Kani.

Gdyby to było przedstawienie baletowe!… Niedopowiedzenia zostawiają przynajmniej miejsce dla wyobraźni.

Gdy nie ma się nic do powiedzenia, najlepiej milczeć.




Jan 3, 2014

RZYMSKIE WAKACJE

Trzy dni w Rzymie. Dawniej jeździło się do Włoch na trzy miesiące co najmniej, a dziś - trzy dni i człowiek szczęśliwy… Nie można tego nawet nazwać prześlizgnięciem się po powierzchni. Po prostu jedno szybkie spojrzenie na te miejsca, które wymagają kontemplacji.
I te tłumy. Pierwszy raz byłam w Rzymie w listopadzie kilkanaście lat temu. Mieszkałam w hotelu Albergo Abruzzi na Piaza della Rotonda tuż przy Pantheonie. Ludzi było mało, czasu dużo.  Pamiętam światło, które wędrowało po fasadze sąsiedniej kamienicy, gdy siedziałam na parapecie okna i patrzyłam na plac i ludzi. Pamiętam ten spokój.

Teraz przeciskałam się przez tłum na tym samym placu. No, ale to ostatni dzień roku. Tysiące ludzi przyjechały witać 2014, a ja wraz z nimi. Jedna rzeka wpływała prawą stroną pod wyniosłe sklepienie z wielką dziurą oculusa na jego środku, a druga wypływała z lewej po zrobieniu rundki wokół. Posadzka na środku odgrodzona taśmami - poprzedniego dnia padał deszcz i mokry marmur groził licznymi złamaniami ślizgającemu się turystycznemu tłumowi. Kilkanaście lat temu, w listopadzie, Pantheon był zamknięty - chyba go remontowano. Codziennie rano ta sama zgięta w pół staruszka żebraczka w czerni maszerowała powoli na swoje miejsce pracy i pamiętam jak krucha wydawała się przy gigantycznych kolumnach fasady albo jak one ogromne przy jej ptasiej figurce.

W tym roku byłam nad Tybrem. Ale nie al di la del fiume - nie po drugiej stronie rzeki. Watykan, kiedyś tak wszechobecny w życiu Włoch, a zwłaszcza Rzymu, teraz przeciętnemu, trzydniowemu turyście, takiemu jak ja, wydał się niemal niedostrzegalny. Niewielka ilość ludzi w czerni, nieśmiało przemykająca pod ścianami, gdy cały ten noworoczny i świecki tłum maszeruje środkiem ulicy… zapewne pozorne wrażenie. Stary mechanizm wciąż kręci kółkami i porusza dźwigienkami zza dekoracji. No, ale jak już mówiłam, ślizgałam się tylko po powierzchni.

I zatęskniłam za drobiazgowym, dogłębnym i nieśpiesznym wglądem. Od razu po przyjeździe sięgnęłam na dawno zapomnianą półkę… Jest, Tadeusz Breza, Spiżowa brama (wolę Urząd, ale Spiżowa brama na tę chwilę wydaje mi się ciekawsza, będąc rodzajem dokumentalnej “relacji z podróży”, czyli jego pobytu we Włoszech jako attache kulturalnego naszej peerelowskiej ambasady). Swoją drogą kuriozum. Te opowieści wokółwatykańskie w komunalnym kraju… Pewnie miały być wentylem czy inszym propagandowym wytrychem dla inteligentów... nieważne. Urząd jest znakomitą powieścią. Z pozoru tylko drobiazgową relacją z pewnego “procesu” załatwiania pewnej sprawy w Watykanie. Wyciszony, skromny. Z drugiej - rośnie z tego niemal Kafkowska metafora, ale bez jej groteskowości.
Spiżowa brama… Urywki, skrawki, rozmowy, krajobrazy, ludzie… Włochy, te inne, nie turystyczne. Lata pięćdziesiąte… Tego mi chyba trzeba po trzech dniach turystycznej rozpusty anno domini 2013/2014 - z wycieczką pod Koloseum, małą przebieżką po butikach na Corso i z Nowym Rokiem powitanym z rozwrzeszczanym, strzelającym racami i tanim szampanem tłumem na Hiszpańskich Schodach.  Tuż pod oknami umierającego Johna Keatsa, umierającego w lutym 1821 roku, który kazał wyryć na kamieniu nagrobnym "Here lies One whose Name was writ in Water." Bez nazwiska, bez daty. Ale który po śmierci nie został zapomniany.
Tymczasem mam dziwne wrażenie, że imiona nas wszystkich, którzy tam podskakiwaliśmy w tę sylwestrową noc, naprawdę są “na wodzie pisane” i nikt nas nie wspomni za następne dwieście lat… Co tam dwieście, za kilkanaście. A były nas tysiące. Tysiące bezimiennych.
Ale czy ostatecznie robi to jakąś różnicę?