Współczesna i „nowoczesna” interpretacja
Szekspira w Teatrze Powszechnym utwierdza tylko w przekonaniu, że Szekspir się
zestarzał.
To już wolę czytać go i oglądać w wersjach
„historycznych” – przynajmniej człowiek przyjmuje to jako świadectwo epoki;
tamtych ludzi, tamtego sposobu myślenia i odczuwania, i tamtych – naiwnych
czasem – teatralnych wzruszeń.
„Romeo i Julia” w reżyserii Grażyny Kani nie
wzrusza ani nie nawet niespecjalnie zaciekawia. Momentami irytuje – z jednej
strony szekspirowska fabuła, która w ten sposób przeniesiona we współczesne
realia drażni naiwnością. A z drugiej – i to o wiele bardziej – nachalne
epatowanie wulgarnością, niczemu nie służącą, jak na przykład kuriozalne
włożenie sobie ręki księdza przez Julię między nogi, stojące w zupełnej
sprzeczności ze zbudowaną przez nią postacią… jakie to ma mieć uzasadnienie?
Rubaszność Szekspira w scenach komediowych, to jedno, język Barańczaka, to
drugie – wszystko to kupuję, ale ta dodatkowa warstwa made in Kania to niestety
sprawia wrażenie taniego, żałosnego efektu, który ma zbulwersować?...
poruszyć?... wstrząsnąć?... Kim?... Na sali, oprócz paru stałych bywalców
teatralnych, których te popłuczyny po awangardzie teatralnej na pewno nie
ruszają, siedziała grupa starszych pań z Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Nawet
one nie były „wstrząśnięte”, a lekko znudzone. Usłyszałam jeden komentarz :
„Ale po co tyle tarzania?”
No właśnie. Strasznie ciągnie biednych aktorów
do podłogi, a podłogę do nich, tylko śmierć Romeo i Julii odbywa się na
siedząco, jakby na przekór ogólnej podłogowej tendencji. Co w sumie widownia
przyjmuje z ulgą po tylu wcześniejszych niczemu nie służących występach w
poziomie.
Również kompletnie chybiona jest próba dodania
własnej reżyserskiej interpretacji i drugiego dna do wątku Tybalta. Obsadzając
w tej roli kobietę (Aleksandrę Bożek) i każąc jej obmacywać po imponderabiliach
i całować w scenie walki i śmierci z zabitym przez nią/niego Merkucjem, reżyserka
sugeruje… wszystko jedno, co sugeruje. Są to sugestie tak żałosne i tak na siłę
robione, że niemal wzruszają swoją głupotą.
Aktorzy grają w większości dobrze – może to
zdziwi po wcześniejszych moich słowach
krytyki. Ale łatwo rozdzielić warsztat i wrażliwość aktorską od narzuconej
przez reżysera nadinterpretacji. Zapewne powinnam raczej powiedzieć – graliby
dobrze, gdyby nie mieli wciąż do odgrywania rzeczy wymyślonych, nieprawdziwych,
nie trzymających się kupy. Najlepsze wrażenie robi Julia (Katarzyna Zielińska)
– bo… mój boże, w teatrze sprawdza się to po raz kolejny… jest najbardziej
„prawdziwa”. W jej wypadku nie czuje się siłowego „pompowania” emocji; nawet
gdy krzyczy, to jako jedna z niewielu postaci krzyczy „ze środka”. Dziewczyna
myśli, odczuwa, reaguje – jest przekorna, trochę zabawna, trochę mądra-trochę
głupiutka, ale jest zbudowaną rzetelnie i wiarygodnie p o s t a c i ą. Romeo (Jacek Beler) jest już
zbyt przekombinowany, choć niewątpliwie to interesujący aktor. Ale trochę
trudno mu przebić się do widowni przez swoją, często podzwaniającą pustką,
nadekspresyjność (znowu te tarzanki J).
Proszę dobrze mnie zrozumieć – nie jestem
fanatyczką teatru typu Stanisławski. Awangarda czy zabawa formą to coś, co jak
najbardziej mnie kręci, zapewne o wiele bardziej od teatru tradycyjnego. Ale
nie w tak naiwnym, że prawie śmiesznym wydaniu.
Żeby już tak nie mędzić i nie narzekać
wyłącznie to parę lepszych słów o… właściwie trudno mi powiedzieć, o czym
konkretnie. Scenografii?... Wizualnej wyobraźni reżyserki?... Same obrazy, te
na plakatach, w reklamującym spektakl filmiku na YouTube, fotosy z
przedstawienia, niosą w sobie jakąś tajemnicę i obietnicę czegoś znacznie
lepszego, głębszego, delikatniejszego i mądrzejszego, niż podzwaniające pustką
i epatujące tanimi efektami przedstawienie Kani.
Gdyby to było przedstawienie baletowe!…
Niedopowiedzenia zostawiają przynajmniej miejsce dla wyobraźni.
Gdy nie ma się nic do powiedzenia, najlepiej
milczeć.
No comments:
Post a Comment