Jan 3, 2014

RZYMSKIE WAKACJE

Trzy dni w Rzymie. Dawniej jeździło się do Włoch na trzy miesiące co najmniej, a dziś - trzy dni i człowiek szczęśliwy… Nie można tego nawet nazwać prześlizgnięciem się po powierzchni. Po prostu jedno szybkie spojrzenie na te miejsca, które wymagają kontemplacji.
I te tłumy. Pierwszy raz byłam w Rzymie w listopadzie kilkanaście lat temu. Mieszkałam w hotelu Albergo Abruzzi na Piaza della Rotonda tuż przy Pantheonie. Ludzi było mało, czasu dużo.  Pamiętam światło, które wędrowało po fasadze sąsiedniej kamienicy, gdy siedziałam na parapecie okna i patrzyłam na plac i ludzi. Pamiętam ten spokój.

Teraz przeciskałam się przez tłum na tym samym placu. No, ale to ostatni dzień roku. Tysiące ludzi przyjechały witać 2014, a ja wraz z nimi. Jedna rzeka wpływała prawą stroną pod wyniosłe sklepienie z wielką dziurą oculusa na jego środku, a druga wypływała z lewej po zrobieniu rundki wokół. Posadzka na środku odgrodzona taśmami - poprzedniego dnia padał deszcz i mokry marmur groził licznymi złamaniami ślizgającemu się turystycznemu tłumowi. Kilkanaście lat temu, w listopadzie, Pantheon był zamknięty - chyba go remontowano. Codziennie rano ta sama zgięta w pół staruszka żebraczka w czerni maszerowała powoli na swoje miejsce pracy i pamiętam jak krucha wydawała się przy gigantycznych kolumnach fasady albo jak one ogromne przy jej ptasiej figurce.

W tym roku byłam nad Tybrem. Ale nie al di la del fiume - nie po drugiej stronie rzeki. Watykan, kiedyś tak wszechobecny w życiu Włoch, a zwłaszcza Rzymu, teraz przeciętnemu, trzydniowemu turyście, takiemu jak ja, wydał się niemal niedostrzegalny. Niewielka ilość ludzi w czerni, nieśmiało przemykająca pod ścianami, gdy cały ten noworoczny i świecki tłum maszeruje środkiem ulicy… zapewne pozorne wrażenie. Stary mechanizm wciąż kręci kółkami i porusza dźwigienkami zza dekoracji. No, ale jak już mówiłam, ślizgałam się tylko po powierzchni.

I zatęskniłam za drobiazgowym, dogłębnym i nieśpiesznym wglądem. Od razu po przyjeździe sięgnęłam na dawno zapomnianą półkę… Jest, Tadeusz Breza, Spiżowa brama (wolę Urząd, ale Spiżowa brama na tę chwilę wydaje mi się ciekawsza, będąc rodzajem dokumentalnej “relacji z podróży”, czyli jego pobytu we Włoszech jako attache kulturalnego naszej peerelowskiej ambasady). Swoją drogą kuriozum. Te opowieści wokółwatykańskie w komunalnym kraju… Pewnie miały być wentylem czy inszym propagandowym wytrychem dla inteligentów... nieważne. Urząd jest znakomitą powieścią. Z pozoru tylko drobiazgową relacją z pewnego “procesu” załatwiania pewnej sprawy w Watykanie. Wyciszony, skromny. Z drugiej - rośnie z tego niemal Kafkowska metafora, ale bez jej groteskowości.
Spiżowa brama… Urywki, skrawki, rozmowy, krajobrazy, ludzie… Włochy, te inne, nie turystyczne. Lata pięćdziesiąte… Tego mi chyba trzeba po trzech dniach turystycznej rozpusty anno domini 2013/2014 - z wycieczką pod Koloseum, małą przebieżką po butikach na Corso i z Nowym Rokiem powitanym z rozwrzeszczanym, strzelającym racami i tanim szampanem tłumem na Hiszpańskich Schodach.  Tuż pod oknami umierającego Johna Keatsa, umierającego w lutym 1821 roku, który kazał wyryć na kamieniu nagrobnym "Here lies One whose Name was writ in Water." Bez nazwiska, bez daty. Ale który po śmierci nie został zapomniany.
Tymczasem mam dziwne wrażenie, że imiona nas wszystkich, którzy tam podskakiwaliśmy w tę sylwestrową noc, naprawdę są “na wodzie pisane” i nikt nas nie wspomni za następne dwieście lat… Co tam dwieście, za kilkanaście. A były nas tysiące. Tysiące bezimiennych.
Ale czy ostatecznie robi to jakąś różnicę?


No comments:

Post a Comment