Oct 28, 2014

BEZ OKULARÓW


Nobla w tym roku dostał francuski autor Patrick Modiano. Nie czytałam żadnej z jego wydanych u nas książek (z Wikipedii można się dowiedzieć, że były to: Nawroty nocy, Willa Triste, Ulica ciemnych sklepików, Zagubiona dzielnica, Przejechał cyrk). 
Aż do przedwczoraj, kiedy to w “Czułym Barbarzyńcy” wpadła mi w oko, w dziale książek dla dzieci, “Katarzynka”. Z dwóch zupełnie nie noblowsko-prestiżowych powodów mi wpadła: po pierwsze rozmiarem, bo lubię książki małe, zgrabne i w twardych okładkach (jak, idealne moim zdaniem, dawne wydania Muminków). Po drugie - ze względu na ilustracje J.J.Sempego. 
No i zakupiłam za 27 złociszy. Lektura na jedno króciutkie, późnojesienne popołudnie, do przeczytania między 17:15 a 17:49, przy herbacie z malinami (lub koniakiem, co kto woli) - 93 strony, dużo rozkosznych ilustracji, bez których ta książka byłaby zapewne zupełnie inną książką. 

Sądząc po zeszłorocznym (Munro) i tegorocznym (Mondiano) laureatach literackiej nagrody Nobla Akademia Szwedzka lubi nazwiska zaczynające się na “M” i atmosferę niejednoznaczności. Niedopowiedzenia, ten klucz do twórczości Alice M., w “Katarzynce” są wręcz głównym motywem opowieści.
Nie do końca wiemy, dlaczego mała Katarzynka została przez kilka lat ze swoim tatą w Paryżu, gdy jej mama wyjechała do Ameryki. Wyjaśnienie ojca, że musiał “dopiąć na miejscu interesy” jest mało przekonujące, nawet dla Katarzynki. Ich późniejszy wyjazd do Nowego Jorku pod koniec książki też jest równie niespodziewany, a “interesy” ojca nie  są wcale “bardziej dopięte” niż były na początku.
Czym zajmuje się tata Katarzynki? Trudno powiedzieć; firma “CASTERADE&CERTITUDE - Eksp. - Trans.”, w której jest wspólnikiem, skupuje, przewozi i sprzedaje to i tamto; fotele lotnicze, porcelanowe figurki tancerek i inne tajemnicze przedmioty niejasnego pochodzenia i jeszcze bardziej dziwacznego przeznaczenia, które najczęściej zostają nierozpakowane. Działa w szarej strefie, a z aluzji nudnego pana Casterade, wspólnika, można się domyślić, że dla taty Katarzynki granice pomiędzy legalnością, a nielegalnością są dość rozmazane. Tak jak miejsce prowadzenia interesów - często jest to ławka w parku czy restauracja, w której jedzą obiad z Katarzynką.

W ogóle cały ich świat jest zamazany. Oboje noszą okulary, ale oboje najbardziej lubią ich nie nosić… Czują się wtedy bezpieczni w swoim świecie bez kantów i wyraźnych konturów, świecie marzeń i możliwości - przeciwieństwie świata ograniczeń i twardych faktów. Jednym z rytuałów Katarzynki i jej ojca jest zdejmowanie okularów, by nie musieli oglądać (a nawet słyszeć) tego, czego nie chcą.
"Ja zdjęłam okulary, tata zdjął swoje. Wokół nas wszystko było łagodne i zamglone. Czas się zatrzymał. Było nam dobrze"

Tata Katarzynki ma wprawdzie na nazwisko Certitude (Pewność), ale to kolejna zmyłka w tej opowieści - jakże znamienna. Jakiś zmęczony upałem urzędnik merostwa nie potrafił bowiem zapisać trudnego nazwiska Czertischawadze lub Szerczetitudźwili (nawet to nie jest pewne), i zaproponował uproszczoną wersję. W Ameryce znowu to nazwisko zostało zniekształcone, odbierając mu i tak już wątpliwe znaczenie.

Kolejną warstwę ambiwalentności tworzy to, że historia małej Katarzynki opowiadana jest przez Katarzynę - starszą panią mieszkającą od kilkudziesięciu lat w Nowym Jorku. Snute przez nią wspomnienia w sposób jak najbardziej naturalny są mgliste i niejednoznaczne.

Nawet nauczycielka tańca Katarzynki, Madame Dismajłowa, mówiąca z silnym rosyjskim akcentem: Fondou… Tendou… Pas de cheval…”, prawdopodobnie (w każdym razie według taty Katarzynki) wcale Rosjanką nie była.
No i jest jeszcze “ta jakaś stewardesa”, którą Katarzynka pamięta mgliście, uchwycona na jednym ze zdjęć z brzegu kadru, a której ojciec nawet dwadzieścia lat później nazywa właśnie w ten sposób, z pewnym, trzeba przyznać, zakłopotaniem.

Catherine Certitude (taki jest oryginalny tytuł książki) żyje więc szczęśliwie w świecie zamazanych konturów. Zawdzięcza to ojcu, który nauczył ją czuć się najpewniej, gdy żadnej pewności nie ma. Czy można być lepiej przygotowanym do życia?






Oct 8, 2014

SŁOWOBLOK

Jaka osoba zarabiająca od lat składaniem słów, z dużym optymizmem wzięłam się za zarekomendowaną przez przyjaciółkę grę “Słowotok”.  “Wciąga” powiedziała przyjaciółka i to się sprawdziło. Zupełnie natomiast nie sprawdziło się moje przekonanie, że na pewno świetnie będę sobie w tej grze radzić. Ku mojemu wstydowi zajmuję najczęściej dalekie miejsca, gdzieś w ogonie kolejki graczy, dając się wyprzedzać dzieciom, starcom i kobietom w ciąży, a czasem nawet zwierzętom (jeśli można wierzyć ikonkom współgrających).
Moje najlepsze osiągnięcie po kilku dniach pogrywania w Słowotok to miejsce trzynaste, ale o jakiejś nieprzyzwoicie wczesnej godzinie porannej, gdzie konkurencja była stosunkowo niewielka. “Dlaczego?” - myślę zrozpaczona swoją tępotą. Wyjaśnień jest kilka, ale żadne tak naprawdę nie satysfakcjonujące. Na przykład to, że jako miłośnik Scrabble’a, grający dość regularnie w tę grę, mam problem z układaniem słów wyłącznie w mianowniku liczby pojedynczej (rzeczowniki) i bezokoliczniku (czasowniki). Zwłaszcza, gdy czas odgrywa tak istotną rolę, a ja widząc na przykład “ń”, natychmiast słyszę w głowie setki słów typu: “upomnień”, “zawirowań”, “wykorzystywań” i te pe, i te de, które aplikacja odrzuca z nieprzyjemnym brzękiem. Podobnie ma się z “ć”, które w Słowotoku zwykle oznaczają, że należy szukać jakiegoś długiego czasownika w bezokoliczniku, typu “podminowywać”, a nie w trybie rozkazującym “przewróć”, “ogać” i “wzbogać”.

Gdy człowiek (to znaczy ja) wykona już dość marnie swoje zadanie, pojawia się lista słów, które można było z danego zestawu liter ułożyć. I wtedy zaczyna się część pt. Zdziwienie i Irytacja, ponieważ ogromna część tych słów jest mi w ogóle nieznana typu: nakban, zenano, zin, dell, enad, czup albo też pisana według nieznanych mi zasad ortografii, jak “półkownik”, który był najdłuższym możliwym do ułożenia słowem w jednej z rozgrywek…
Jest też dużo słów anachronicznych, jak “azali”,  ewidentych kolokwiaizmów jak “psor”, nazw własnych jak “weronal”, słów wziętych “żywcem” z obcych języków, a z dość niejasnego powodu nie ma oczywistych.

Ale najgorszy przypadek, jaki zdarzył mi się już parę razy, to znalezienie długiego słowa, wystukanie go, nawet dwykrotne (w celu upewnienia się, że paluszek się nie omsknął), usłyszenie brzęczyka, że słowo zostaje odrzucone, a następnie zobaczenie go na czele listy słów, możliwych do ułóżenia w danej rozgrywce! Właśnie zdarzyło mi się to ze słowem (swoją drogą nie najzgrabniejszym) “postępowość”… Rozumiecie chyba moją frustrację.

Ale nic nie usprawiedliwia faktu, że ciągle znajduję się w rozgrywce za Wesołym Staruszkiem albo Kretynem.
Czasem czuję, że jest to jak najbardziej usprawiediwione, gdy patrzę na zestaw liter i czuję zupełną pustkę w głowie. To gorsze niż słowo-blok pisarski, gdy gapisz się na białą kartkę (ekran komputera) i nic mądrego nie przychodzi ci do głowy. W takim wypadku przynajmniej nie czujesz, że za chwilę brzdęknie końcowy brzęczyk i gra będzie skończona, po raz kolejny lokując cię pomiędzy nagłuszpszymi i najmniej rozgarniętymi.


Zawsze możesz się łudzić, że to, co napiszesz tym razem, będzie prawdziwym arcydziełem.