Apr 26, 2014

RZECZYWISTOŚĆ RÓWNOLEGŁA


Właśnie minął rok. Plecak, z którego byłam tak dumna - bo wraz z całą zawartością (w tym - śpiworem) ważył 6,1 kg - dawno już rozpakowany, a wrażenia, jakie przywiozłam z tej podróży wciąż leżą w nieporządnych kupkach, tak jak zrzuciłam je z ramion zaraz po przyjeździe. Uporządkowanie zdjęć nie pomogło w zlikwidowaniu chaosu w mojej głowie.

A może po prostu się nie da objąć rozumem tego egzotycznego oceanu wrażeń, jakimi są Indie i Nepal? W Indiach wprawdzie byłam po raz drugi, ale i tak nic człowieka nie jest w stanie przygotować na to tzunami dźwięków, kolorów, zapachów, na ten kocioł życia, który tam wrze bezustannie. I na wszystko Innością emanujące, co narzuca się naszym zmysłom z taką intensywnością, że w w którymś momencie “niemiejemy”. Nie z zachwytu, o nie, z czystej niemożności absorbowania czegokolwiek więcej. To przedziwne wrażenie pamiętam najmocniej z naszej pierwszej przechadzki po Kathmandu. Wraz z zagłębianiem się w wąskie i niesamowicie poplątane uliczki starego miasta, wypełnione mrowiącym się tłumem ludzi, rikszami, rowerami i wałęsającymi się psami, coraz bardziej musiałam zawężać obraz percepcji, bo czułam, że już więcej, ani kropla, nie zmieści się w mojej przepełnionej głowie. Starałam się skupiać na robieniu zdjęć, nie rozglądając się za bardzo i zawężając swoje widzenie do małego prostokąta ekranu. Trzymałam się go, jak dawny pielgrzym do Ziemi Świętej zapewne ściskał w spoconej dłoni swój swojski brewiarz czy medalik na widok owych dziwadeł wszelakich i bezbożnych egzotyczności.

To wrażenie osiągnęło apogeum na Durbar Square, gdzie wpadliśmy w środek przygotowań do jakiegoś święta. Następnego dnia miała pokazać się wiernym mieszkająca w pałacu przy placu obecna Kamari - mała dziewczynka, ucieleśnienie bogini Taleju (aż do pierwszej miesiączki, kiedy bogini opuszcza jej ciało, a w pałacu zastępuje ją inna Kamari). Nieopodal stał ogromny wóz zapewne służący do  procesji, z nabudowaną kilkunastometrową ozdobną wieżą, rodzajem bardzo wydłużonej choiny - na którym roiło się od małych chłopców. Nie był to wóz Kamari, ta ma swój złocony, na płozach, które służą do tego, by rozentuzjazmowani wyznawcy mogli nieść boginię, ledwo widoczną spod warstw krzykliwego makijażu - na ten tylko zerknęliśmy przez szparę w drewnianych, pałacowych wrotach. 

Tłum krążył tam i z powrotem, hałas taki, że trudno usłyszeć własne myśli - bębenki, gwizdki, trąbienia, nawoływania żebraków i nachalne nagabywanie handlarzy. No i święte krowy stojące lub leżące tu i tam. I miliony… gołębi, które co raz podrywały się z trzepotem skrzydeł do lotu. Zapach kadzideł palących się przed monstrualnie wykrzywionymi, pomalowanymi w dzikie kolory twarzami jakichś bogów czy demonów… Poznawanie samego Dubar Square z wszystkimi jego chyba 50 świątyniami, kompleksem pałaców królewskich (w tym skrzydła z wielkim  dziedzińcem przeznaczonym specjalnie do umierania władcy), figurami bóstw, inskrypcjami, płaskorzeźbami oraz ich historią i religijnym znaczeniem, to zadanie na całe życie… A ja spędziłam tam tylko jedno popołudnie, bo następnego dnia, gdy wędrowałam sama po mieście, nie mogłam trafić w to miejsce. Chętnie pokazałabym wam mapę, którą dostałam w hotelu - nic się nie zgadzało, a zresztą poplątane uliczki miały nazwy tylko na papierze.

Myślę, że podobnie czuł się czarny mieszkaniec Afryki przywieziony przez białego pana do Londynu w XVII wieku. Albo to samo przeżyłby ktoś zamrożony w naszych czasach, a kogo odmrażają nasi potomkowie, i musi przyswajać całą obcą kulturę, prawie nic z niej nie rozumiejąc.
Jak to było “Kongresie futuroligicznym”?:
“12 VIII 2039. Wziąłem na odwagę, by spytać przechodniów o księgarnię. Wzruszali ramionami. Gdy oddaliło się dwu, których nagabywałem, doszły mnie słowa: — A to ci sztywny defryzoń. — Czyżby istniało uprzedzenie wobec odmrożeńców? Zapisuję dalsze nieznane wyrażenia, jakem je słyszał: pojąt, wcier, trzywina, samiczniak, pałacować, bodolić, pałcić, syntać. Gazety reklamują takie produkty, jak ciotan, czujan, wanielacz, łechtomobil (łechtawka, łecht). Tytuł notatki miejskiej kroniki w „Heraldzie”: Od półmatka do półmatka. Mowa w niej o jakimś jajkonoszu, który pomylił jajnię. Odpisuję z dużego Webstera: Półmatek, jak półbabek, półgęsek. Jedna z dwu kobiet, kolektywnie wydających na świat dziecko. Jajkonosz — od (anachr.) listonosz. Euplanista dostarczający licencyjnych jajeczek ludzkich do domu. Nie powiem, żebym to rozumiał.”
Lem jak to Lem, bawi się językiem, chcąc zademonstrować zupełną obcość nowego świata, w którym znalazł się “defryzoń”, czyli Ion Tichy po odmrożeniu.
“Chodzę wiele po mieście. Umiem już poruszać się gnakiem. To łatwe. Kupiłem sobie amarantowy żupanik z białym frontem, srebrnymi bokami, amarantową wstęgą, złoto lamowanym kołnierzem. To jest najmniej jaskrawy ze strojów, jakie teraz się nosi. (…) Nie będę niczego wieszał ani w uszach, ani w nosie. Ulotne wrażenie, że ludzie, tacy ładni, duzi, mili, grzeczni i spokojni, są jeszcze do tego jacyś — jacyś osobni, specjalni — coś w nich jest takiego, co mnie dziwi, a co najmniej zastanawia. Tylko co to być może — pojęcia nie mam.”

Wędrując ulicami Kathmandu, Bhaktapur, Varanasi, Delhi przyglądałam się ludziom, a oni mnie. Dwa światy, których orbity na chwilę się przecinają - zadziwiające nawzajem dla siebie. Spojrzenia z jednego brzegu na drugi; badawcze, uważne, sondujące. 




Spojrzenia z równoległej rzeczywistości.

Apr 20, 2014

RYMOWANKA

Nie są to Te święta, kiedy zwierząta przemawiają ludzkim głosem, ale Syreny, to co innego...
Nasz SYREN, cham i prostak, historię swego źycia relacjonuje jednenastozgłoskowcem ze średniówkami. To dowód na to, że nie powinniśmy z góry uprzedzać się do kogoś, tylko dlatego, że ma pokryty łuską ogon i błony pławne między palcami...
Wesołych Świąt!

"SYREN:
- Panie, nie zostawiaj mnie pan! Sto dziewięćdziesiąt pięć lat czekałem, żeby ktoś tu przyszedł, a pan chcesz zwyczajnie pójść, ot tak sobie, ledwieśmy dwa słowa zamienili, ledwieśmy nawiązali, że tak powiem, nić...Pan nie możesz mnie tego zrobić! Zostawić samego, samiusieńkiego w tym wielkim lesie!...

RYBAK:
- Nie samego. Zostawiam cię z nimi. (wskazuje na publiczność)

SYREN (wytężając wzrok):
Nikogo nie widzę. A te parę krzaków,
latem zielonych, a nagich jesienią,
znam nazbyt dobrze. Zwą je garbusami,
bo niczym garbus pod smutnym brzemieniem
garbu swojego, tak gną się i one,
zmęczone wiatru bezustannym świstem...
Lecz dosyć na tym, powróćmy do rzeczy!
Jest takie miejsce w najczarniejszej głuszy,
gdzie nawet śmiałek największy w krainie
zadrży i umknie z bladym strachem w duszy...
Tam mnie zawiodła mego losu ścieżka,
kiedy, znudzony niewinną zabawą
wśród łąk, odbiegłem moich towarzyszy
i nić strumienia śledziwszy ciekawie,
w mrok puszczy czarnej chyżo się puściłem.
O, leśne bogi, jakże ślepy byłem!
Jakże szalony szaleństwem młodości,
co póty człeka na manowce wiedzie,
o jego życie z wiatrem grając w kości,
póki się młokos starcem nie przebudzi
i nie spostrzeże, że w życia gonitwie
postradał cnoty i zapomniał ludzi,
i jak płaszcz stary, porzucony w bitwie,
wśród trupów leży, zdarty, niepotrzebny,
we krwi i błocie kończąc lot podniebny...
Tak i ja skończyć swe przygody miałem,
ach, gdybym wiedział! Ale nie wiedziałem.
Raźno przed siebie stąpając w otchłanie,
nuciłem z cicha piosneczkę wesołą...
O, gdybym wtedy nie obudził licha!
Gdybyż me serce, pod surduta połą,
zadrżało, kiedym usłyszał wołanie...
Alem ja, wiedzion ciekawości śladem,
wyglądał cudu, a spotkałem - zdradę!
Marion jej imię brzmiało, długie włosy
czesała stojąc w jeziora zwierciadle,
suknię utkaną miała z rannej rosy;
pięknością rażon, na murawę padłem -
długo pieściłem oczy tym widokiem,
serce swe pojąc trucicielskim sokiem.
W miłości płomień na oślep leciałem...
Ach, gdybym wiedział! Ale nie wiedziałem.
Leżałem cicho, nagle mrówka mała,
ten pracowity, przyziemny robaczek,
w me pantalony cudem się dostała,
znacząc wędrówki pilnej kręty szlaczek -
wrzasnąłem dziko, zerwałem się z ziemi,
drapać zacząłem... Lico się rumieni
na to wspomnienie żywe, jak wciąż żywe!
Dziewica włosów odrzuciła grzywę,
słysząc me ryki, a potem poznając
ich lichy powód i moje zmięszanie,
nosek zmarszczyła wdzięcznie niczym zając,
co węchem bada, czy mu polowanie
rannej przechadzki nie zepsuje czasem,
a nagle wiosnę zwącha ponad lasem...
Tak ona, najpierw niepewna, nieśmiała,
śmiechem się wdzięcznym nareszcie rozśmiała!
Ach, śmiech ten słyszeć wciąż, w każdej godzinie,
ten głos powabny, tę muzykę jasną...
Duszę bym oddał, a potem niech zginę,
potem niech słońca nawet wszystkie zgasną!
Jej głos mnie powiódł aż na pokuszenie,
jużem potępion, losu nie odmienię...

RYBAK:
- Cóż żeś uczynił?!

SYREN:
- Postradałem duszę... W ogniach piekielnych marnie zginąć muszę.

RYBAK:
- Kontraktś podpisał?

SYREN:
- Ano podpisałem...

RYBAK:
- Ach, gdybyś wiedział!

SYREN:
- Ale nie wiedziałem.

Zapada chwila ciszy tak brzemiennej ukrytymi znaczeniami, jak chmura gradowa piorunem i grzmotem. Wreszcie jednak SYREN wzdycha i odzywa się cichym głosem:

SYREN:
- Dupcie miała jak orzeszek, loszka jedna!...  (...)"




Apr 11, 2014

EX LIBRIS



“Posługiwanie się ekslibrisem jest uważane za wyraz wysokiego szacunku i dbałości o książki, jak również wysokich potrzeb kulturalnych ich właściciela.” Wikipedia

Mam przed sobą pożółkły kwadracik papieru z czarnym owalem, a w nim niedźwiedź w okularach, sowa i mysz pochylają się nad stosem książek leżących wśród trawy. Na dole podwójna wstęga a na niej napis: “EX LIBRIS M.MORZYCKIEJ”. Mam też oryginalną i dość dziwaczną pieczęć, przy pomocy której ten ekslibris można wydrukować. Jest to owal wygrawerowanego metalu przyczepiony przy pomocy kilku gwoździków do niezbyt nobliwie wyglądającego prostokąta bardzo grubej sklejki. Tradycja szlachetna, wykonanie już peerelowskie.
Niedźwiedź to mój dziadek, mysz jego córka, siostra mojej mamy, Maria Morzycka, a sowa to po prostu symbol mądrości.

Ciocia Marysia najbardziej z czwórki rodzeństwa poszła w ślady ojca, jeśli chodzi o miłość do książek, i to ona dbała o spuściznę po nim po jego śmierci. Brunon Mora-Morzycki, dziennikarz, polityk i literat, wrócił ze zrujnowanym zdrowiem z Syberii w 1958 i umarł parę lat później. Ciotka przepisywała dziadka utwory. Pielęgnowała wspomnienia ogromnej rodzinnej biblioteki w Ruszkowie, którą prababka Pohorecka po śmierci pradziadka, sprzedała wraz z całym majątkiem, by zacząć nowe, pełne ziemskich (nie literackich) uciech życie z byłym zarządcą, a wtedy już jej drugim mężem, w Warszawie… Ciotka była namiętną czytelniczką i myślę, że ten ekslibris był prezentem od dziadka dla jego literackiej “myszki”, jak ją pieszczotliwie nazywał.  Wklejała go do wszystkich swoich książek.


W dobie e-booków taki ekslibris to niewątpliwie przeżytek. A jednak… Patrząc na ten pożółkły kawałek papieru ogarnia człowieka nostalgia za czasami, gdy każda książka była skarbem. Za czasami bibliofilskiej niewinności.

Apr 2, 2014

FUTUROLOGIA STOSOWANA


“…Astronautyka jest dziś formą ucieczki od spraw ziemskich. Każdy, kto ma ich dość, wyrusza w Galaktykę, licząc na to, że najgorsze stanie się pod jego nieobecność.”

Oto ciekawy przypadek eskapizmu galaktycznego, myślę, że niejedno z nas chętnie skorzystałoby z takiej opcji. Na razie zostają nam książki, narkotyki i inne gry i zabawy towarzyskie pozwalające podróżować (tzn. uciekać od problemów) bez ruszania się z miejsca.


I właśnie o tym, a nie o astronautyce, jest “Kongres futurologiczny” Lema, rzecz napisana w roku 1970, a jakże wciąż aktualna. Lem rozwija tam wizję świata przeludnionego, w bliższej przyszłości wstrząsanego powszechnym terroryzmem. W hotelowym barze Tichy spotyka brodacza “z papieżówką”, czyli strzelbą z której ma zamiar ustrzelić papieża, czym chwali się wszystkim obecnym, nie wzbudzając zresztą większego zainteresowania, nie dlatego, żeby mu nie wierzyli, ale dlatego, że zamachy stały się już czymś tak powszechnym, że nie wartym zawracania sobie głowy.

“…poszedłem ratować papieża, to jest powiadomić kogoś o tym planie. Leon Stantor, który mi się napatoczył w barze 77 piętra, nie wysłuchawszy mnie nawet do końca powiedział, że w podarkach, jakie ofiarowała Hadrianowi XI ostatnia wycieczka wiernych amerykańskich, były dwie zegarówki i beczułka wypełniona — zamiast winem mszalnym — nitrogliceryną; zblazowanie jego pojąłem lepiej, usłyszawszy, że ekstremiści przysłali dopiero co do ambasady nogę, nie wiadomo tylko jeszcze — czyją.”

I tak dalej, tym samym pogodnym tonem, aż po wojnę domową, rozpirzenie wielkiego Hiltona i ucieczkę przez rozpylaną w celach wojennych psychochemią do podziemi hotelu.

I tu zaczyna się wizja świata końca XXI wieku, charakteryzująca się eskapizmem totalnym, zwanym psywizją lub farmakokracją, kontrolowanym przez nielicznych rzeczowidzów. Tichy zostaje zamrożony i odmrożony w świecie powszechnej szczęśliwości. Po jakimś czasie odkrywa jednak łuszczce się warstwy złudzeń, które zakrywają przerażającą prawdę. 

“— Mamy rok 2098 — rzeki. — 69 miliardów żyjących legalnie i zapewne koło 26 miliardów zatajonych. Średnia temperatura roczna spadła o cztery stopnie; za piętnaście, dwadzieścia lat będzie tu lodowiec. Nie możemy zapobiec zlodowaceniu; nie możemy do niego nie dopuścić — możemy je tylko zakryć.”

Sztuczka polega na tym, że cała ludzkość dzięki “maskonom” żyje rodzajem psychochemicznego snu, nie czując i nie widząc koszmarnej rzeczywistości - przeludnienia, mutacji, zimna i braku żywności. Tak, tak, Matrix się kłania, choć tu nie roboty nas “uprawiają”, a my sami chowamy głowę w piasek.

“Jeżeli nie można odmienić prawdy, trzeba ją zasłonić” - mówi Tichemu rzeczowidz , czyli jeden z tych, którzy mają prawo i obowiązek widzenia prawdy.

W zakończeniu Lem wykonuje zgrabną woltę i wracamy do rzeczywiści “terrorystycznej”, czyli tej, w której dopiero wykwitnie idea zmieniania postrzegania rzeczywistości, zamiast zmieniania jej samej.

Świat bardzo żwawo drepcze w kierunku wyznaczonym przez Lema. Psychiki przecież nie trzeba koniecznie stymulować chemią - operacje na otwartych mózgach obywateli znane i stosowane są dość powszechnie od wieków. Całe narody widzą to, czego chce wódz, choćby do rzeczywistości miało się to nijak. 
Do świata opisanego w książce bardziej jednak pasuje manipulacja mediowo-kulturowa, która sprawia, że żyjemy rodzajem dość przyjemnego snu (akurat w naszym przypadku, nie mówię o mieszkańcach Etiopii, których sen przypomina koszmar). Snu z występującymi w nim celebrytami i ich “dramatami”, ogłupiającą, ale niezbyt męczącą pracą, systemem społecznym, w którym każdy pragnie wymościć sobie jakieś w miarę wygodne miejsce, codziennymi rytuałami, zakupami w supermarketach, fejsbukiem i papką serialową.

Czy tylko ja mam takie wrażenie, że oczy przesłania mi rodzaj opaski, bardzo ograniczającej moje pole widzenia? Że gdybym umiała spojrzeć poza “cały ten zgiełk” bezsensownej krzątaniny, zobaczyłabym… No właśnie, co? 

Może coś, czego lepiej nie widzieć.