May 19, 2014

EGZYSTENCJALNA SAŁATKA Z MELISĄ



Mój ogród opanowała melisa i oregano. Nie chcę im tego mówić, ale zachowują się po prostu jak wredne chwasty - wpychają w każdy wolny zakątek, zagarniają każdy spłachetek ziemi, wciskają między inne rośliny i tak długo rozpychają łokciami, aż zagarną całą grządkę. Gdzie nie spojrzę, tam oregano. Gdzie się nie obrócę - tam melisa. 

I tu mam jedną rzecz do wyznania - jestem bardzo kiepskim ogrodnikiem, bo wyrwanie jakiejkolwiek rośliny, a nawet przycięcie jej, wydaje mi się nie fair. Ja i mój wielki sekator - i te biedne wątłe kłącza i gałązki!
Ja, w mojej ręce motyka - a z drugiej strony to małe, wiotkie, garnące się do słońca zielone niewiniątko…
I ja wykopująca jedne delikatne roślinki, odsyłająca je bezlitośnie na wieczny spoczynek na kupie kompostu, a innym pozwalająca się puszyć, rozrastać, panoszyć. I dlaczego? Bo ładniejsze? A kto powiedział, że prawo do życia mają tylko urodziwi? No i kto dał mi prawo do decydowania o życiu jednych, a sczeźnięciu innych?… Kto pozwolił mi odgrywać rolę wszechmocnego boga?

Dlatego uspakajam sumienie, starając się przynajmniej jakoś wykorzystać wyplewione zioła (melisę i oregano, a także miętę) - robiąc z nich sałatki, dodając do dań i napojów, susząc. Jakby śmierć w ludzkim żołądku była czymś lepszym dla rośliny niż przemiana w nawóz na kupie kompostu. “Nie zginęłaś na darmo!” - mówię do gałązki mięty, zanim w upalne, letnie popołudnie wepchnę ją razem z cytryną i lodem do dzbanka z wodą. Dziś posunęłam się nawet do tego, że wymyśliłam całkiem nowe danie - sałatkę z ogórków, sałaty lodowej i melisy. Nawet całkiem była smaczna, choć melisa w dużej ilości trochę łaskocze podniebienie swoim “meszkiem” (może powinnam ją była sparzyć jak pokrzywę?). Oregano suszę na potęgę, bo świeże wcale w ogóle nie smakuje jak oregano. I potem kurzy się przez zimę rozwieszone na wszystkich możliwych poręczach i sznurkach. A pod koniec zimy najczęściej palę je w kominku, bo ani nie jestem w stanie takiej ilości przerobić w kuchni, ani nie mam siły na bardzo pracochłonne odrywanie wysuszonych listków od gałązek… O ileż prościej jest sięgnąć do torebki i wsypać gotowe oregano do potrawy.

Wyznawszy te wstydliwe rzeczy, jeszcze trudniej mi się rozwodzić nad moralnymi dylematami, jakie roztaczają się przede mną, gdy w grę zaczynają wchodzić bardziej agresywne i aktywne szkodniki. Nie tylko rozpychające się na grządce, jak wspomniane powyżej melisa, oregano i mięta, ale te pożerające na moich oczach już wyrosłe zielone cuda natury…

Czy większe prawo do życia mają moje kwiaty, czy przeżuwające je bezmyślnie ślimaki? Oto jest pytanie.

Ślimaki odsyłam lotem ponad murem, otaczający mój ogród od zachodniej strony, do sąsiedniego, zapuszczonego ogrodu. Dostarczając im przy tej okazji najbardziej zapewne ekscytującego przeżycia w ich powolnym ślimaczym życiu. Czy któryś z nich marzył kiedyś o lataniu?… 
Nota bene ostatnio wydarzyło się coś, co naprawdę trudno mi wyznać - przyłapany po przeżuwaniu moich krzaczków truskawek ślimak, nie chciał schować się jak wszyscy jego poprzednicy do swojej skorupki przed lotem. Na nic było moje szturchanie go palcem i łaskotanie w podwozie - w najlepszym razie chował na moment czułki, by znów po chwili je wystawić. Przecież nie mogłam go wysłać w podniebny lot i zakończony zapewne niezbyt miękkim lądowaniem w takim stanie! Tyle ufności do świata nie mogło się tak tragicznie skończyć. I co?… No i został u mnie, i zapewne właśnie kiedy piszę te słowa, zdążył już wrócić na grządkę truskawek (minął właśnie tydzień, jak zostawiłam go w drugim końcu ogrodu) i dalej ją sobie bezczelnie obgryza z tą samą niezmąconą ufnością w dobro tego świata!

Wyrzucanie, nawet skuteczne, ślimaków z ogrodu (a nawet wynoszenie ich do lasu, co też się w mojej rodzinie zdarza), to rozwiązanie jednak raczej połowiczne - i tak mam wrażenie, że większość z nich przyczołguje się później z powrotem. Przynajmniej sądząc po ich ilości. Niektóre wydaje mi się, że rozpoznaję po plamce na skorupce albo charakterystycznym wytrzeszczu. Ale to pewnie paranoja.

No, ale co zrobić z Innymi szkodnikami? Nie wyrzucę przecież mrówek przez mur do sąsiada. Mrówek, które na moich owocowych drzewkach robią sobie hodowle mszyc, a w grządkach budują podziemne miasta i doprowadzają to, co powyżej, do ruiny. Któregoś lata, gdy wiedziona litością, nie podjęłam walki z nimi - wdarły się do domu i uratowaliśmy go przed przekształceniem w kolosalne mrowisko dosłownie w ostatniej chwili!

A krety?… No, nie, raczej nie nadają się do przerzucania nad murem. Ale ponieważ NA PEWNO nie zastosuję karbidu do walki z tymi uroczymi, futrzanymi, różowo-noskowymi krewnymi Pana Kreta (z “Wind in the Willows”) i Krtka (z czeskiej dobranocki)… więc bawimy się razem w chowanego. To znaczy, one się bawią, a ja zgrzytam zębami, patrząc na zrujnowany trawnik, przekopane grządki i podkopane rododendrony więdnące w oczach… Zabawa polega na rozmieszczaniu coraz większej ilości Niezawodnych Odstraszaczy Na Krety, które co jakiś czas dowożą mi kurierzy po zakupie w internetowym sklepie, i które rozstawiam w coraz większej ilości, mając nadzieję, że być może chodzi o ilość nie jakość, i że w końcu będzie ich tak dużo, że krety się znudzą zabawą i przeprowadzą do sąsiada (tego za murem, który nie dba o swój ogród). Ale coraz częściej przychodzi mi na myśl, gdy patrzę na te wszystkie jadowicie zielone, plastikowe sensory w kształcie grzybów, powbijane w trawniki, grządki i między krzakami, że być może krecie kopczyki wcale nie są od nich brzydsze. A może nawet ładniejsze. W każdym bądź razie na pewno nie wydają tego jękliwego odgłosu uuuułu uuułu co kilka sekund. Odgłosu, który jakoby ma odstraszać krety, a odstrasza wszystkich domowników od przesiadywania w ogrodzie. Krety usypują po prostu kolejny kopczyk w innym, nieco oddalonym miejscu i już.  A sensory jęczą i jęczą, jak cierpiące na rozwolnienie sparszywiałe kocury; nawet w nocy, dzięki zasilaniu bateriami słonecznymi, “które oddają energię po zapadnięciu ciemności”, jak zapewniają ich producenci w reklamowych ulotkach. Przynajmniej ta część ich reklamy się zgadza.



Tak że ogród w moich oczach to źródło bezustannych dylematów, frustracji i stresu.

Tymczasem ogrodnik z moich wyobrażeń to ktoś absolutnie spokojny, kto z przymrużonymi oczami od częstego wpatrywania się w życiodajne słońce i z niezmąconą pewnością siebie uprawia powierzony mu spłachetek ziemi. To przytnie, to wytnie, to skompostuje - bez najmniejszych wyrzutów sumienia! Żadnych wątpliwości, żadnych egzystencjalnych pytań przy odchwaszczaniu, żadnych niepokojów moralnych przy wysypywaniu obornika (no, tych to i ja nie mam, głównie dlatego, że nie mam obornika).

A nam, nosicielom małych i większych nerwiczek, nawet i rajski ogród nie pomoże. Bo to nie ogród wnosi spokój do naszych serc. To my wnosimy naszą niewzruszoną wewnętrzną integralność do ogrodu. O ile ją mamy.


No comments:

Post a Comment