Jul 24, 2014

WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ PRZEZ ZBĄSZYNEK



Tym razem już mniej przyjemnie; wprawdzie dogadzam sobie jak mogę, klasa I-wsza, a jakże, a na dodatek Intercity, ale Polskie Koleje Państwowe nie są przygotowane na upały i w przedziale panuje prawdziwie tropikalna temperatura. Ach, gdzież te klimatyzowane wagony otwarte, którymi niegdyś jeździłam do Poznania? Nie w tym składzie. Tu panuje niebieski plusz w pomarańczowe ciapki, tradycyjne brązowe-atłasowe zasłonki z wytłoczonym napisem PKP i zero klimy.

Oczywiście narzekać co nie ma; gdy przypomnę sobie podróż w podobnym upale z Bombaju do plaż Goa, to niewątpliwie obecnie pławię się nie tylko w pocie, ale i luksusie. We wspomnianym indyjskim “ekspresie”, który już na stacji początkowej, czyli Mumbai Victoria Station miał półtorej godziny spóźnienia, jechało się na twardych ławkach w otwartym(!) wagonie; na każdej ławce przeznaczonej dla 4 osób, siedziało co najmniej sześć. Oprócz tego w przejściach tłoczył się tłum tych, co nie załapali się na miejsce siedzące. Okna bez szyb, tylko z poziomymi kratami; dostarczały przewiewu powietrza, tylko że gorące było jak z pieca, a po kilku godzinach jazdy w huku i przewiewie człowiek (znaczy ja) miał głowę spuchniętą i wielką jak bania. A przynajmniej miał takie uczucie. Pod nogami kłębił się tłum kalekich dzieci-żebraków, które kawałkami szmat przesuwały śmieci walające się na podłodze z kata w kąt. A toalety? Zrzućmy na toalety zasłonę milczenia. Tradycją jazdy takim pociągiem jest wyrzucanie wszystkich śmieci za okno - w czasie jazdy i na postoju. Całe dworce i torowiska są nimi zawalone. Ale nie wszystko idzie na marne - przy torach koczują biedacy, traktujący te wylatujące oknami dary jak mannę z nieba, i kozy zjadające wszystko jak leci.
Podróż trwała kilkanaście godzin i na tyle zniechęciła mnie do indyjskich kolei klasy economy, że dalsze podróże odbywałam klasą pierwszą, w wagonach klimatyzowanych, mimo wyraźniej dezaprobaty mojego ówczesnego towarzysza podróży dla takich burżuazyjnych fanaberii. Klasa pierwsza ma okna, tak brudne, że w ogóle nic przez nie nie widać, i jest klimatyzowana (o ile klima się nie zepsuje). Jedzie się jak w dusznej puszcze, nie wiadomo dokąd, ale ma się wokół siebie kilkanaście albo i więcej centymetrów wolnej przestrzeni. Można wpaść w błogosławiony stupor i przetrwać te kilkanaście godzin.

Tak więc obecna podróż Warszawa-Poznań-Zielona Góra to bułka z masłem dla takiego kolejowego wyjadacza jak niżej podpisana. Za oknami nasze pola malowane zbożem rozmaitem, niebo błękitne i parę zaróżowionych obłoczków na nim; pociąg, można powiedzieć, pędzi, a nie wlecze się, więc jest duża szansa, że przesiadka w Poznaniu się uda.



Bilety mam wszystkie w nowomodnym stylu - wydrukowane na własnej drukarce z własnego komputera; wszystko, panie, przez Internet kupione. Nawet na odcinek powrotny Zielona Góra - Zbąszynek lokalną kolejką, za 13,50 - też. Swoją drogą o Zbąszynku nie słyszałam - wstyd chyba, ale okazuje się, że tam zatrzymują się wszystkie super-ekspresy jadące z Warszawy do Berlina i z powrotem, więc to jakaś bardzo ważna stacja musi być. Mam przynajmniej taką nadzieję, że się zatrzymują, bo w drodze powrotnej (jutro) właśnie w Zbąszynku mam się przesiąść. Już widzę siebie na peronie wśród pól (malowanych zbożem rozmaitem) i ekspres Berlin-Warszawa przelatujący niby pocisk obok mnie…

No i proszę, kara za optymizm! Dojechaliśmy do Łowicza, intercom zadźwięczał dzyń dzyń i popłynęły z niego takie oto słowa:
“Informujemy że na stacji Łowicz Główny wydłużymy czas postoju do 15 minut z powodu interwencji medycznej. Przy tym czas ten może ulec zmianie. Za niedogodności przepraszamy.”

Moja przesiadka w Poznaniu, na którą mam 28 minut, zaczyna wyglądać wątpliwie… No super! Nie ma to jak odrobina adrenaliny w podróży!



* * *

Zwracam honor. Pociąg nadrobił opóźnienie, które i tak było krótsze niż 15 minut. Tak że do Poznania zajechaliśmy o czasie i spokojnie znalazłam właściwy peron, skąd ma ruszyć mój Bachus - tak się nazywa, więc jak najbardziej, zdawałoby się, do Zielonej Góry?… Otóż, proszę państwa, nie do końca! Tylko początek - czyli cztery pierwsze wagony - reszta zostaje na peronie jeszcze jedenaście minut, a potem jedzie całkiem gdzieś indziej (nie usłyszałam dokąd). Mam nadzieję, że wagon, w którym siedzę jest rzeczywiście jednym z czterech odczepianych, które do Zielonej Góry jadą… Siedzę w nim z pewnym ściskaniem w dołku, ale z wiarą, ze siedzę właściwie. Ach te emocje kolejowe!

Jest 16,30. Upał jeszcze nie zelżał, ale stacja jest zadaszona, więc słońce nie wali prosto w dach i okna. Miałam jakieś refleksje, które wydawały mi się godne zapisania, na trasie do Poznania, ale było mi za gorąco. A teraz już nie pamiętam. W głowie ugotowany mózg, palce lepią się do klawiatury, komputer parzy w kolana. 
Na sąsiednim torze stoi dość zatłoczony expres Waszawa-Berlin - a wiec jeździ przez Poznań! Dlaczego więc trzeba wsiadać do niego w Zbąszynku?… Hm. Obejrzę sobie ten sławetny Zbąszynek niedługo, bo doczytałam się, że jest na naszej trasie (wszystkie drogi prowadzą przez Zbąszynek).

Ruszyliśmy, a więc będzie już tylko lepiej. Tym razem jestem sama w przedziale. Od razu jest czym oddychać. Może zresztą nie z braku ludzi, a dlatego, że okno otwarte. Facet na drodze do Poznania, siedzący przy oknie naprzeciw mnie, na “zawietrznej”, bał się przeciągów.

Czy ze mną jest coś nie tak, że tak bardzo lubię być sama? 
Sama w podróży - jest w tym coś wyzwalającego.

Może to takie lajtowe przygotowanie do ostatniej podróży, którą na pewno każdy z nas odbywa samotnie?
Po pojedynczej szynie.


No comments:

Post a Comment