Jun 6, 2014

APOTEOZA KICZU



W Delhi jest od paru lat metro. Jeździ nad ziemią, przynajmniej te odcinki, którymi podróżowałam, takie były, i uważane jest za dość luksusowy środek lokomocji. Najtańszy bilet kosztuje 16 rupii (o ile można się zorientować w skomplikowanym jak zwykle w Indiach gąszczu zasad i wyjątków od nich), więc podróżują nim tylko dobrze prosperujący mieszkańcy miasta. Ale i tak w klimatyzowanych wagonach jest tłok. Na każdej stacji urządzone są gniazda karabinów maszynowych, coś, co do tej pory znałam tylko z filmów - półkole z worków z piaskiem, a za nim ustawiony na trójnogu karabin i jeden-dwóch żołnierzy. W tym kontekście nie dziwi fakt, że zdjęć robić nie wolno, ani na peronach, ani w pociągu. Ale zrobiłam uroczej, mocno wymalowanej, jak to w Indiach dziewczynce, uśmiechającej się do mnie z ramienia mamy - bardzo się śmiała, kiedy jej pokazałam zdjęcie.



To właśnie metrem pojechaliśmy do najdziwniejszego chyba miejsca w pełnych dziwów Indiach, choć jestem pewna, że większość Europejczyków kwituje je pogardliwym wzruszeniem ramion. Tak samo zresztą zareagowali moi towarzysze podróży, gdy zobaczyli to miejsce.

Ogromny obszar, wielkości sporego lotniska. Żeby się tam dostać, trzeba wysiąść na stacji Akshardham i przejść kilkaset metrów rozżarzoną do białości ulicą, obok ogromnego parkingu, do okienek depozytowych i bramy wejściowej.
W depozycie zostawia się wszystko - aparaty, kamery, telefony, torby, plecaki, jedzenie, dokumenty też, o ile pamiętam. Można, a nawet należy wziąć ze sobą pieniądze. Szczęście, radość i oświecenie nie są przecież za darmo! Do kas i wejścia wędruje się typowymi dla lotnisk czy innych miejsc obsługujących tysiące ludzi, korytarzykami utworzonymi z barierek. Ale gdy tam byliśmy, ludzi było niewielu. Całe miejsce wyglądało na zrobione “na wyrost”.  Przed budynkiem kontroli osobistej mężczyźni zostają oddzieleni od kobiet (to też bardzo częste w Indiach) i pod uważnym wzrokiem kontroli, a czasem po małych czy większych macankach, przechodzi się wreszcie na drugą stronę.



Jest coś w rodzaju religijnego lunaparku. Nazywa się to Swaminarayan Akshardham. Kompleks powstał w 2005 roku, i budowało go 7000 artystów, którym pomagało 3000 wolontariuszy - wyznawcy stosunkowo młodego odłamu hinduizmu, zwanego Swaminarayan Hinduism. W jego zbudowanie BAPS czyli Bochasanwasi Shri Akshar Purushottam Swaminarayan Sanstha, potężna organizacja religijna, której celem jest propagowanie tej wiary, włożyła miliony dolarów. Wszystko od pierwszych metrów tonie w przepychu - marmurach, misternych rzeźbieniach i złoceniach. W sposób aż nazbyt oczywisty zbudowane tak, by wzbudzić nabożny podziw maluczkich - do tego stopnia kiczowate, że aż wzruszające. Naiwność - to słowo klucz tego całego przedsięwzięcia. Naiwność i okropny gust, rozbuchane do niewyobrażalnych rozmiarów przez miliony dolarów wpompowane w stworzenie i utrzymanie tego dziwadła. Monstrualność to też dobre słowo. I manipulacja. Może byłabym i przerażona po tej dziwacznej przygodzie, gdyby błąkały się tam tłumy rozfanatyzowanych wiernych. Ale to prawie opustoszałe miejsce uspokajało wrażeniem chybienia. Wielkiego planu, który się nie udał.



Ale kto wie? Może to był niedobry dzień dla Swaminarayana… Gdy umierał w wieku 49 lat, miał już prawie 2 miliony wyznawców, dziś szacuje się ich na ponad 20 milionów.

Wyobraźcie sobie nową wiarę, nowego bóstwo i nowych świętych (religia, która ma 200 lat, to prawie niemowlę). Tylko, w przeciwieństwie do wiar rodzących się naturalnie, w duszach ludzi, w niezwykłych wydarzeniach, w osobie opętanej jakąś nieziemską wizją, ta nowa wiara, tworzona wokół postaci Swaminarayana, wydaje się być budowana jak najbardziej przemyślanie i celowo. Spośród milionów (jak to w Indiach) pretendentów do takiej czy innej świętości, jakaś grupa ludzi, ludzi bogatych, wpływowych, obdarzanych niewiarygodną władzą i niejasnymi dla mnie planami, wybrała właśnie jego, zbudowała dla niego gigantyczny piedestał i teraz próbuje ściągnąć do niego wiernych. 
ONZ podobno dołożyło do przedsięwzięcia, bo szczytnym planem jest stworzenie religii jednoczącej tak zróżnicowany naród, religii wspólnej, której motywem przewodnim jest zgoda - i posłuszeństwo. Swaminarayan, który żył w latach 1781 - 1830, a więc był prawie równolatkiem Jane Austen, miał dobre relacje z Brytyjczykami i pragnął współpracy między konkurencyjnymi siłami politycznymi i religiami.
Na wyobrażeniach przedstawia się go prawie zawsze jako młodzieńca, mniej więcej 16-letniego - czyli z czasów jego wędrówek po Indiach i Tybecie w poszukiwaniu mistrza. Wedrował przez siedem lat, między jedenastym rokiem życia (gdy umarli jego rodzice), a osiemnastym, gdy spotkał wreszcie swojego ghuru, Ramanand Swami, który wkrótce wyznaczył go na następcę.



Zgoda i posłuszeństwo. Opowiem o kilku co smaczniejszych środkach, które w tym lunaparku służą powyższemu celowi.

Pierwszym z nich był okazały budynek-pałac, a w nim szereg zaciemnionych sal, z mini widowniami otaczającymi półkolem każde miejsce akcji. Przechodzi się z jednej do drugiej, oglądając “żywe obrazy” pokazujące najważniejsze wydarzenia z życia Swaminarayana. Bohaterami są mechaniczne lalki i kukły, naturalnych rozmiarów - niektóre wykonują ograniczone ruchy. Z głośników płynie głos narratora, muzyka i efekty dźwiękowe. Reflektory odsłaniają kolejne partie trójwymiarowego obrazu - czasem, jak w malarstwie średniowiecznym, widać różne fazy tego samego wydarzenia. Sale są jak groty, w niektórych jest woda, dzieje się mnóstwo cudów, wydzierających z piersi Hindusów, a zwłaszcza hinduskich dzieci, westchnienia zachwytu. Ja też byłam oczarowana - był to powrót do podstawowych źródeł zachwytu, to, czym przez setki lat żywił się teatr - oszołomić widownie iluzją, sztuczkami i niezwykłą opowieścią. A wszystko w XXI wieku, przy pomocy nowoczesnego sprzętu nagłaśniającego, oświetleniowego, a nawet laserów. A z drugiej strony te plastikowe kukły z ich mechanicznymi, kanciastymi gestami… Anachronizm to kolejne słowo pasujące do tej przygody. Pomieszanie tego co tradycyjne z nowoczesnością. Typowe zresztą dla Indii, ale w tym wydaniu wprost karykaturalne.

W innym budynku - super nowoczesnym kinie IMAX, można obejrzeć zrobiony z ogromnym rozmachem fabularny film o życiu i czynach Swaminarayana. Klimatyzowana sala, z ostro pnącym się w górę amfiteatrem na kilkaset miękko wyściełanych miejsc - niesłychany luksus jak na indyjskie kina. Seanse w najróżniejszych językach i narzeczach. Oprócz tego słuchawki z tłumaczeniami. 



Ciekawe jest to, że w tym lunaparku wędruje się przez określony zestaw indoktrynizujących atrakcji w określonej kolejności - nie można pójść dokąd się chce i wałęsać po terenie; można jakąś rozrywkę pominąć, ale trzeba wtedy poczekać na swoją grupę. Jest to zaplanowane jak rodzaj wtajemniczenia, które odbywa się stopniowo, a jego uwieńczeniem jest świątynia na wodzie i zaraz potem posiłek w ogromnym, przylegającym kompleksie masowego żywienia.

Trzecią atrakcją przed owym wielkim finałem była… podróż łódkami po podziemnych kanałach. Można by ją nazwać “Indie, najwspanialszy kraj świata”.  Przepływając z jednej ogromnej sali do drugiej dowiadywaliśmy się, że wszystko zaczęło się w Indiach, wszystkie wynalazki ze wszystkich dziedzin nauki zostały tu dokonane, wszyscy wielcy ludzie - filozofowie, poeci, tancerze, architekci, naukowcy, wybitni mężowie stanu i oczywiście święci byli Hindusami. Kraj miodem i mlekiem płynący, kraj wielki i wielki naród. To po jednej, to po drugiej stronie wody widzieliśmy grupki dyskutujących filozofów, medytujących świętych, rolników uprawiających ziemię, wojowników walczących o wolność, tańczących pięknych kobiet, rzemieślników i muzyków… Wszystkie figury zastygłe w podnoszących na duchu gestach, a ich znaczenie wyjaśniał nam monotonnie mechaniczny głos przewodnika płynący z głośnika na łódce. 

Przebywszy ten Styks niedowiarków, wreszcie doznaliśmy stanu uduchowienia, który uczynił nas godnymi, by wejść do Świątyni Swaminarayan Akshardham.



Świątynia zbudowana jest na sztucznym jeziorze, otoczonym zacienionymi krużgankami - chodząc nimi w koło, można podziwiać ją ze wszystkich stron. Jest potworkiem architektonicznym, do niemożliwości przeładowanym rzeźbami słoni, łabędzi i motywami abstrakcyjnymi, i roślinnymi. Wszędzie biją fontanny, kamień oślepia pomarańczowo-rudym zabarwieniem, a ogromny posąg samego Swaminarayana we wnętrzu kolorami i złotem.



Ale w którymś momencie pomyślałam - czyż nie tak, wyglądały wszystkie wielkie budowle świata, gdy były zupełnie nowe? Bez uszlachetniającej patyny czasu? Ze wszystkich biła pycha ich mecenasów - każda musiała być większa, okazalsza, bardziej bogato zdobiona niż jej konkurentki. Przypomnijmy sobie chociażby szlachetną, ale oszukańczą biel świątyń doryckich… W czasach swojej młodości, gdy były prawdziwymi świątyniami, z ołtarzem do zarzynania zwierząt ofiarnych i tłumami wiernych, a nie pstrykających fotki turystów - ich kolumny, tympanon, architraw, wszystkie architektoniczne elementy pomalowane były w żywe, kolory; podobnie rzeźby bogów. Fidiaszowa Atena Partenos kapała wprost od złota i była polichromowana. Akropol za czasów Peryklesa, musiał aż bić w oczy przepychem, gigantomanią i krzykliwymi kolorami. Nie wiem, czy uznalibyśmy go za dzieło sztuki wedle naszych dzisiejszych kryteriów. Nic nie dodaje tak szlachetności architekturze jak upływające stulecia. I to, ile razy wbijano nam do głów - oto dzieło sztuki, podziwiaj.



Starałam się pozbyć uprzedzeń i spojrzeć na Świątynię Na Wodzie przychylniejszym okiem. W oczy rzuca się przede wszystkim niesamowity kunszt rzemieślników, których podobno tysiące pracowały przy budowie. Oczywiście, świątynia jest indyjska - ta kultura znacznie bardziej upodobała sobie krzykliwość, przeładowanie detalami, przesłodzenie niż chłodniejsza w temperamencie kultura europejska.  Choć gdy pomyślę np. o baroku i rokoko, wcale nie jestem tego tak pewna. Poza tym te same cechy znajdujemy w “uznanych” zabytkach kultury indyjskiej, czy w ogóle azjatyckiej, jak Tadż Mahal, meczet Jama Masjid, Świątynia Słońca w Konarak, Świątynia Bryhadiśwara w Tańdźawur i tysiącach innych, podziwianych, bo zbudowano je setki, a czasem tysiące lat temu. 

A więc może niepotrzebnie patrzymy z góry i lekko się podśmiewamy, chodząc alejkami kompleksu Swaminarayana Akshardham. Bo nawet bar szybkiej obsługi ze zdjęciami potraw wraz z cenami nad kontuarem, tacami i napojami gazowanymi, może kiedyś zostać uznany przez UNESCO przyszłości za jeden ze skarbów świata. 
I może nawet całkiem słusznie.

P.S.

Wszystkie zamieszczone zdjęcia pochodzą z materiałów oficjalnych - własnych nie posiadam, bo, jak już pisałam, zabierają przy wejściu aparaty, kamery, a nawet komórki. Szkoda, że nie można nigdzie znaleźć zdjęć z "podziemnych atrakcji" - podróży łódkami czy scen z kukłami.

No comments:

Post a Comment